Na wstępie powiem tak: książka podobała mi się, jednak znalazło sie parę rzeczy, które z miejsca nie były "dla mnie". Rzeczy, które podnosiły mi ciśnienie i w pozytywny i w negatywny sposób. To tak, jakby "Sztejer. Początek" był pizzą, w której znalazły się i składniki, które kocham, jak i te, których nie zdzierżę.
Vincent Sztejer to zawadiaka i najemnik, za garść złota (ewentualnie za kufer pełen drogocennych kamieni) zrobi (prawie) wszystko. Przemierza świat, który jest mieszanką czasów starych i nowych naszej dobrej matki Ziemi, post apokaliptyczny aglomerat kultur. Znajdziemy więc Spartę, ale także Bośnię i Czechy. Świat ten, mimo, że chaotyczny jak herbatka w towarzystwie marcowego zająca, przekonał mnie i nawet mi się spodobał. Nie czytałam jeszcze książki, która w taki sprytny sposób mieszałaby w kotle naszej geografii i historii. Mamy więc Poznanium, paszę i emira, a także muzułmanina i podstępnych Hellenów.
Największym plusem jest styl autora. Odrobinę stylizowany na starą mowę, obrazowy, malowniczy i pełen soczystych przekleństw. Bardzo łatwo, wnikając w ten styl i w akcję książki, zwizualizować sobie nie tylko sceny walk, ale także cały świat; dzięki kunsztowi autora, on oddycha i żyje. Czyta się niezwykle szybko, wprost błyskawicznie. I pomimo, że uwielbiam powolną akcję, tutaj nie czułam, że rwie ona na łeb na szyję, każdy element wskakiwał na swoją pozycję z unikalną łatwością.
Postaci są wyraziste, powiedziałabym nawet, mięsiste. Nie tylko tytułowy Sztejer, ale także jego nie(wesoła) kompania, którą dowodzi Klaus (a którego nota bene kule omijają, i to bez żadnej magii!). Najemnicy klną, wojują, hmm... kochają (na swój sposób) i mieszają się w każdą możliwą katastrofę. A wszystko otoczone konkretnym stylem, który, jak już mówiłam, jest przyjemny i zdecydowanie podnosi walory książki.
Jednak, jak wspomniałam, było też w powieści trochę rzeczy, które dźgały mnie w oko.
"Uważam, że kobiety mają prawo do wyrażania własnych poglądów i stanowieniu o własnym ciele - wypaliłem pod wpływem emocji. No, tu popłynąłem."
Kobiety przedstawione w książce są jedynie dodatkiem do mężczyzn, zdobyczą, która, by wykaraskać się z kłopotów, potrzebuje pomocy silnego przedstawiciela płci odmiennej... zazwyczaj samego Sztejera. Są obiektem seksualnym i tylko tym. Nie jestem wojującą feministką. Lubię dosadne słownictwo. Lubię literaturę zaliczającą się do tak zwanej "męskiej". Nie jestem mimozą, ale nie lubię, kiedy moja płeć zostaje ogołocona z... szacunku. Rozumiem, że realia świata są takie, a nie inne, a sam autor, że zacytuję "nie jest zwolennikiem poprawności politycznej". Nie oczekuję, że w każdej książce będzie przelewać sie od "silnych kobiet", bo nie o to chodzi (a nawet często przeszkadza). Jednak jestem zdecydowanie przeciw przedstawianiu kobiet jako "ludzi służących do jeno jednego".
Drugi wredny dźgacz oczny to stosunek do homoseksualizmu, ale po prawdzie wynika z pierwszego dźgacza.
Czy jestem zadowolona po lekturze? Tak. I nie. Bardzo oględne to stwierdzenie i nic z niego nie wynika, więc posunę sie dalej. Jestem zarówno pod wrażeniem daru pisarskiego autora, jak i wnerwiona poglądami zawartymi między kartami powieści. I to powinno wystarczyć. Sięgacie na własne ryzyko.
Więc, jeśli wam nie straszne dźgacze, myślę, że powieść, jako kwintesencja gatunku awanturniczej fantastyki, może się wam spodobać. Jest tu wszystko, co wynika z najemniczego fachu, ubrane w ładny styl i unikalne realia.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu na kanapie.