Rok chyżo i nieodwracalnie zbliża się do końca i chyba mogę już z całkiem dużym prawdopodobieństwem ogłosić, kto w 2023 roku odniesie zwycięstwo we (wcale nie tak licznej, jak by się mogło wydawać) kategorii "Rozczarowanie Roku".
Iiiiii... "the Disappointmenter goes to...!!!"...
..."Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa, I" Łady Łuziny.
Państwo kochane, jak ja się na tę książkę napaliłam, to głowa mała, a ludzkie słowo nie wyrazi. Połowa internetu, która dopadła egzemplarzy przedpremierowych jarała się nią jak Rzym za Nerona, druga połowa, w tym ja, przebierała niecierpliwie nóżkami i odliczała niecierpliwie dni do oficjalnej premiery, ostrząc sobie zęby i nabierając apetytu na literacką ucztę...
I nadeszła. Chwila tej premiery i domniemanej, nieprawdaż, uczty.
Początek był całkiem interesujący. Trzy bardzo różne kobiety, Katia - piękna, chłodna, opanowana bizneswoman, Dasza, kolorowa, kochająca życie, trochę postrzelona artystka sceniczna, i Masza, szara myszka, typ kujonki, kochająca historię i Bułhakowa, niezależnie od siebie i przez czysty przypadek odwiedzają centrum magii. W poczekalni centrum siedzi urodziwy młodzian czytający, jakże by inaczej, "Mistrza i Małgorzatę", i wręcza każdej piękny misternie wykonany naszyjnik przedstawiający węża trzymającego w zębach własny ogon. Jedna z naszych bohaterek jest ciemnowłosa, druga ruda, trzecia blond, i jest to motyw, który będzie powtarzał się w książce, pierwszy raz właśnie w przypadku młodzieńca, którego jedna widzi jako subtelnego blondyna, druga jako postawnego bruneta, a trzecia jako rudzielca z rozwichrzonymi lokami.
W centrum wszystkie trzy kobiety są świadkami śmierci poprzedniej kijowskiej wiedźmy i przejmują jej moce.
Mianowane - nieco wbrew woli - na trzy wiedźmy, Kijowice, dostają klucze do przynależnego do wszystkich poprzednich kijowskich wiedźm mieszkania, w którym spotykają trzy gadające i obdarzone silnymi charakterami koty (czy trzeba dodawać, że rudego, czarnego i białego?), a potem lecimy klasyką, czyli, wiadomo, wiedźmy, demon, latanie na miotłach, kilka morderstw prawdopodobnie o charakterze rytualnym do rozwiązania, podróże w czasie, i czegóż chcieć więcej, tylko czytać, czego ja się czepiam.
A czepiam się, bo spodziewałam się urban fantasy - tak mi książkę zareklamowano. Kijowskie urban fantasy, zupełnie inne niż te wszystkie zachodnioeuropejskie urban fantasy, miodzio po prostu. A zamiast kijowskiego urban fantasy dostałam chaotyczną, egzaltowaną opowieść bez większej logiki, za to z papierowymi bohaterkami. Te bohaterki bolą mnie po prostu w całe jestestwo, trzy kobiety, trzy BARDZO RÓŻNE kobiety w tak przełomowym, wywracającym ich świat do góry nogami, rozbijającym w pył całą dotychczasową wiedzę o życiu momencie, i nic, zero zmian, zero refleksji, zero, bo ja wiem, załamań nerwowych czy popadania w nałogi, negowania tej nowej rzeczywistości, odrzucania jej, zero wszystkiego, nic, tylko chaos, nieskładna treść, w pewnym momencie już tylko rozmyta i pędząca na złamanie karku, z deklarowaną miłością do Bułhakowa po trzy razy na stronę, bo przecież po sześćsetnym razie na pewno zapomnieliśmy, że Masza go kocha i trzeba o tym przypomnieć po raz sześćset pierwszy (i nie ostatni). Wysiłek, by osiągnąć bułhakowowską atmosferę w każdym rozdziale widziany nawet z kosmosu, do tego stopnia, że całość zaczęła w pewnym momencie przypominać parodię albo NAPRAWDĘ kiepskiego fanficzka.
A w tym fanficzku autorka chciała upchnąć wszystko: magię i czary, folklor i legendy, historię i współczesność, barwne bohaterki, mroczne tajemnice, Kijów...
A, prawda, Kijów.
Od prawie samego początku odnosiłam wrażenie, że ta seria nie powinna nosić tytułu "Wiedźmy Kijowa", tylko "Kijów (i jego wiedźmy)" - to w nawiasie małym druczkiem.
Bo prawdziwym, i w pewnym sensie jedynym bohaterem tej powieści jest Kijów, czasem można odnieść wrażenie, że trzy wiedźmy i ich perypetie to taki mało istotny dodatek do peanów na cześć ukraińskiej stolicy. To na historii miasta skupia się fabuła. Bohaterki przewijają się jakby w tle i nawet najlepszy w moim odbiorze fragment powieści (ten, w którym Masza odbywa podróż w przeszłość, świetnie napisany, świetnie pomyślany i chyba jedyny, który rokuje jakieś interesujący rozwój w kolejnym tomie) twardo i niezłomnie wspiera się na filarach, które stanowi kijowska historia, kijowscy artyści i kijowskie krajobrazy. Przez większość czasu dostajemy obszerne informacje o losach stolicy Ukrainy, jej cerkwiach, dawnych pogańskich wierzeniach, folklorze, o związanych z nią ukraińskich artystach.... Dla miłośnika historii tego kraju i miasta książka będzie niewątpliwie bogatym źródłem wiedzy niekoniecznie encyklopedycznej, ale żywej, ubarwionej ciekawostkami. Tych, którzy marzyli/marzą o wyjeździe do Kijowa prawdopodobnie zachwyci, podobnie jak tych, którzy dla Kijowa właśnie zdecydowali się ją przeczytać. Natomiast mi osobiście czasem ciężko było się na niej skupić. Momentami czułam się, jakbym była na wykładzie uniwersyteckim. Całe to bogactwo postaci, miejsc i wydarzeń, o których wcześniej nie słyszałam albo słyszałam niewiele, wszystkie te imiona, nazwiska, pseudonimy i zdrobnienia, te raz używane nazwiska, a innym razem patronimiki... Czytałam, czytałam i... nagle nie wiedziałam, o czym czytałam, gubiłam się, wracałam, sprawdzałam, zawieszałam z myślą : "Alleeee, zaraz... kto to w ogóle jest i jaki ma związek z tym, co się właśnie dzieje?!", cofałam się, znów sprawdzałam, okazywało się, że nie ma związku, po prostu autorka właśnie ponownie dawała wyraz uwielbieniu dla jakiegoś malarza czy poety, wzgórza czy kamienicy miasta, którego nie znam, i którego wszystkie te góry, cerkwie, ulice i małe uliczki, domy już nie istniejące (ale kiedyś tu były i były WAŻNE!!!) i kamieniczki po prostu mi się myliły. A z całym szacunkiem dla Kijowa i miłości autorki do tego miasta, rozumiem, szanuję, sama kocham własne miasto ciut fanatycznie, ale gdybym chciała poznać kijowską historię to bym sobie poczytała jakiś dobry przewodnik, a nie grubaśną powieść, przez którą brnęłam, wydłubując mozolnie wątlutką akcję spomiędzy strzelistych opisów kijowskich jarów i świątyń.
Spotkałam się z (licznymi!) opiniami, jakoby osoba, która lubi "Mistrza i Małgorzatę" polubi też "Wiedźmy z Kijowa", że Bułhakow dumny byłby z Łady Łuziny jako osoby umiejętnie oddającej w swej powieści aurę "Mistrza i Małgorzaty"... Jak bardzo NIE ZGADZAM się z tą opinią nie umiem nawet wyrazić. "Mistrza i Małgorzatę" ko... nie, właściwie nie kocham nawet, tylko żarliwie wielbię. Uznaję ją za Książkę Wszechczasów, zaraziłam swą szajbą najstarsze dziecko... Jestem po prostu jak Masza pod tym jednym, jedynym względem.
A po drugi tom "Wiedźm..."nie zamierzam sięgnąć (no, chyba, że będę na wyspie bezludnej bez niczego, ale to niczego do czytania; wtedy, i tylko wtedy - być może). Bo pomijając już nawet fakt, że poziom zawiłości narracji wcale nie takiej trudnej do opowiedzenia historii po prostu męczy, postaci bohaterek są dość płytkie, nieco papierowe i w zasadzie ciężko opisać ich osobowość (a, twardo przypominam, mówimy o powieści liczącej ponad sześćset stron, naprawdę była przestrzeń, by je rozwinąć w jakiś zadowalający sposób), ich sposób działania i motywacje już nie to, że nie są do końca jasne, czasem są po prostu zupełnie bezsensowne tak, że właściwie trudno mi streścić, co się tak naprawdę w tej książce działo; pomijając to, że Michaił Bułhakow umieścił akcję swej powieści w mieście, którego również nie znam, na jak najbardziej prawdziwych ulicach, w istniejących rzeczywiście budynkach, których nigdy nie widziałam na oczy, i nie szkodzi, bo w żaden sposób nie wpływało to na odbiór samej powieści...
... to nigdy, ale to nigdy i nigdzie u Bułhakowa nie zetknęłam się z następującymi zdaniami i wyrażeniami (a jest ich w książce znacznie więcej niż te, które sobie tutaj ku pamięci wypisałam):
"...próbując uciec przed szarżującymi na oślep nogami Katii"
"...pomyślał piskliwie"
"...zrobił pogardliwą kozią mordę..." (kilka zdań później wyjaśnia się, że po prostu zmarszczył nos)
"...oblicze speszone i rozczochrane..."
... plus z setkami, ale bez przesady SETKAMI określeń typu "wybełkotał", "wypluwała", "zawyła", "zapiała" (w tym także "zapiała figlarnie") tam, gdzie powinno być po prostu "powiedziała", "mruknęła" czy "zawołała". I wszystkie te bełkoty i pianie używane są nie dość, że w nadmiarze, to jeszcze zupełnie nieadekwatnie do opisywanej treści ( na przykład "Nie wiem - wycedziła" w sytuacji, gdy bohaterka cichutko i nieśmiało wyjaśnia coś facetowi, w którym jest od lat potajemnie zakochana i "szepnęła" po prostu aż prosi, by je użyć). Nie mam pojęcia, komu za to wycie dziękować, tłumaczce czy autorce, ale mnie odbiór tej książki uczyniło (dodatkowo) nieznośnym.
Słowem, polecić "Miecz i krzyż" mogę wyłącznie miłośnikom Kijowa (albo osobom, które chcą sprawdzić, czy się nie czepiam bez powodu).
A i to z zastrzeżeniami.