"To jest Ameryka
To słynne USA
To jest kochany kraj
Na ziemi raj/Prawdziwy raj"(*)
Pomijając solidną dawkę 'branżowych' faktów ekonomicznych, wobec których jestem ignorantem, "Cena nierówności. W jaki sposób dzisiejsze podziały społeczne zagrażają naszej przyszłości?" dała mi sporo bezcennych podstaw o współczesnej ekonomii i chyba umocniła w przekonaniu o sensowności wyznawanych przez siebie poglądów o 'dobrej polityce gospodarczej'. Joseph Stiglitz pomógł mi poukładać w głowie pewne obserwacje świata relacji ekonomicznych, które populistycznie meandrują od 'wolnorynkowej korpo-finansjery' przez 'progresywny socjalny fiskalizm' po 'kolektywny komunizm'. Kluczem do wyboru odpowiedniej myśli ekonomicznej dla Noblisty jest fundamentalna wartość pracy zarobkowej i patologia rentierskiej dominacji bogatej mniejszości 'trzymającej władzę' w kapitalizmie. Analizując przyczyny, przebieg i konsekwencje kryzysu z lat 2007-2008, zabiera czytelnika w świat pełen obłudy, chciwości, pozoru i wyzysku dla jednych, zwykłego braku życiowych perspektyw dla drugich. To jest Ameryka.
Może na początek, czym książka nie jest. "Cena nierówności" nie jest formalnym traktatem. Nie jest usystematyzowanym źródłem wiedzy o gospodarce kapitalistycznej czy przeglądem 'plusów i minusów' konkretnej myśli ekonomicznych. Za to jest świetną analizą współczesnej Ameryki (stan na 2012), jako państwa zmierzającego w złym kierunku. Opowiadając o błędnym koło trzech elementów: system polityczny-gospodarka-nierówności, pokazuje Stiglitz mechanizm samonapędzającej się patologii, w której najbogatszy 1% obywateli USA wywalczył przesadny wpływ na każdą (cenną materialnie) sferę relacji społecznych, a co ważniejsze przyczynił się do redefinicji podstaw zasad ekonomicznych (str. 15):
"W zglobalizowanym świecie tworzenie wartości rynkowej stało się czymś zupełnie niezależnym od tworzenia miejsc pracy."
Profesor właściwie bez niedomówień oskarża polityków, prawników, lobbystów, sektor finansowy, korporacje i bank centralny o zaplanowane, wieloletnie wykorzystywanie wszystkich możliwych instrumentów do podporządkowania i uzależnienia obywateli od najzamożniejszej grupy Amerykanów. System wyborczy, prawo pracy i przepisy podatkowe sprawiły, że od czasów Reagana równość szans w tej kolebce nowożytnej demokracji zdewaluowała się do podrzędnej roli wobec oczekiwań finansistów. Sam, jako doradca demokratycznych prezydentów, uczestniczył w polityce gospodarczej USA i nie wszyscy decydenci w jego opowieści odpowiadają za galopujące nierówności w dochodach. Sugestywnie analizując kolejne składniki niesprawiedliwości - rynek kapitałowy, drenaż budżetu, anty-demokratyczne zapędy czy prawne machinacje, konkluduje, że obecnie mityczny 'wolny rynek' jest z reguły fikcją i alibi dla bogatych w chwilach konfrontacji z pozostałymi 99% procentami (np. z ruchem Okupuj Wall Street). Opisane przyczyny i przebieg kryzysu 2007-2008 z finansowymi premiami i wsparciem federalnym, podsumował bardzo obrazowo przywołując emocjonalny bon-mot jednego z ekonomistów (str. 404):
"King stwierdził wprost, że skoro te banki są zbyt duże, by upaść, to są zbyt duże, by istnieć."
Sam kryzys jest oczywiście jedynie środkiem (a raczej źródłem świetnych przykładów) do opowiedzenia historii przemian w kapitalizmie ostatnich dekad, przywołania dobrych i złych polityk gospodarczych kolejnych administracji i pokuszenie się (w ostatnim rozdziale) o garść propozycji naprawy systemu. Skierowane w Miltona Freidmana i jego szkołę otrze krytyki (str. 124, 506) odsłania prawdziwe intencje finansjery z frazesami dla 'gawiedzi' i ukrytym celem wynikającym z niepohamowanej chciwości. Twierdzi ekonomista, że teoria skapywania nie realizuje się w rzeczywistości, a wzrost PKB stał się złotym cielcem makroekonomii. Wypaczony sens prywatnych usług publicznych (ubezpieczenia, służba zdrowia, szkolnictwo) zbyt często stanowi w istocie środek do transferów z budżetu pieniędzy do prywatnych kieszeni, czyli zawoalowaną kradzież. W związku z tym, dla Stiglitza bardzo atrakcyjnym staje się w pewnych elementach model europejski (z reguły skandynawski), gdzie państwo nie jest 'dojną krową' dla molochów korporacyjnych. Nie wyczułem w tym przekonaniu tęsknoty za europejską socjalna odmiennością. Profesor dość subtelnie wybiera dobre rozwiązania Starego Kontynentu i krytykuje złe (np. ma dość ciekawe przekonania o mechanizmach kryzysu greckiego). Świetnie podsumowując utrwalone mity finansjery (str. 372-380), przygotowuje czytelnika na zestaw radykalnych diagnoz kondycji świata gospodarczego z globalizacją, która zaoferowała 'tuzom finansjery' nowe pole do rozbudowy społecznej inżynierii napędzającej nierówność. Po ciekawej analizie planu naprawczego, przedstawionego w podsumowaniu książki, zrozumiałem istotę alarmistycznego tonu Stiglitza. Chodzi o uczciwość, którą narracja kapitalistów ośmieszyła stworzoną nowomową mającą przekonać ubożejącą klasę średnią i biedotę o nieuchronności wynikania: równość ==>wolny rynek. A jeżeli ktoś całe życie pozostał bucybutem, to znaczy, że nie wykorzystał szansy i sam jest sobie winien. W takim modelu 'wolny rynek' (z dotacjami, transferami, poduszkami budżetowymi dla nietrafionych inwestycji prywatnych, ulgami podatkowymi anihilującymi formalną progresję podatkową, derywatami, przewagą prawną udzielającego kredyty hipoteczne,...) jest fikcją służącą najbogatszym. Ekonomia, jako nauka humanistyczna, ma obowiązek spełniać inne cele, niż zapewnianie: rosnących słupków kwartalnych dla zarządu, środków na lobbing polityczny, mechanizmów przejmowania za bezcen aktywów państwowych czy zabezpieczeń budżetowych na nietrafione inwestycje. Sukces społeczeństwa w rozumieniu ekonomicznym, to zdecydowanie coś więcej, niż zadowolenie managerów z Wall Street (str. 452):
"Wiele razy podkreślam w tej książce, że liczy się nie tyle wzrost, ile rodzaj wzrostu (czy też, jak to się niekiedy mówi, jego jakość). Wzrost, który prowadzi do powszechnego pogorszenia się sytuacji materialnej, na którym cierpi jakość naszego środowiska, a ludzie doświadczają lęku i poczucia wyobcowania, nie jest rodzajem wzrostu, o jaki powinniśmy zabiegać."
Prawica polityczna USA, której w książce się nieźle dostało, zapewne okrzyknęłaby główne jej tezy, jako populistyczne. Sam powyższy cytat może być przez nią wprost wyśmiany, jako naiwność 'lewicujących ekonomistów'. Przykłady Stiglitza są jednak dla mnie wymowne, zasadniczo trafne (na mój rozum niewyrobiony ekonomicznie) i w intencji oskarżycielskie wobec dominującej w praktyce myśli finansowej USA. Rozbudowane i bardzo ciekawe przypisy stanowią kopalnię uzupełnień, uzasadnienie kontrowersyjnych twierdzeń i poszerzoną dyskusję nad zapleczem styku polityka-finansjera w wydaniu amerykańskim. Czerpiąc również z zebranych danych Piketty'ego ("Cena nierówności" powstała mniej więcej rok przed premierą "Kapitału w XXI wieku"), przywołuje Noblista sporo liczb, które wspierają mocno zasadniczą diagnozę (z marginesem na założenie, że nie są tendencyjnie dobrane). "Cena nierówności" okazała się tekstem 'na granicy mojej pojmowalności materii ekonomicznej'. Zapewne student ekonomii z przyjemnością (wynikającą ze stopnia formalnej zawiłości zastosowanych technikaliów języka branżowego) zapozna się z przesłaniem pracy, nawet jeśli inaczej postrzega współczesne problemy gospodarcze.
Właściwie mam jeden zarzut do autora, który wywodzę z 'pozaekonomicznych' obserwacji kondycji świata. Moja niezgoda tkwi w domyślnym zanurzeniu ekonomii w imperatywie nieskończonych zasobów do realizacji popytu-podaży. Ludzi jest dużo (za dużo), mają wygórowane oczekiwania energetyczne, od kilku dekad stanowią 'kreatora środowiska naturalnego' i, według mnie, nie mają podstaw (wynikających z obecnego technicznego zaplecza i sposobu inwestowania w plany na przyszłość) do estymacji wzrostu w odległe rejony przyszłości. Stiglitz wielokrotnie buduje wizję ozdrowieńczego ekonomicznego zwrotu na przekonaniu o potrzebie dbania o napędzanie popytu (np. str. 380, 387, 451). Jeśli w krytyce patologicznego sposobu dystrybucji dóbr widzi słusznie źródło napięć, to jednocześnie przemilcza unoszące się nad tym wszystkim więzy, które są nieczułe na zasługi, potrzeby, tęsknoty i typowo ludzkie emocje i aktywności.
BARDZO DOBRE - 8/10
=======
* Refren piosenki "Ameryka" Aleksandra Jellina i Ludwika Szmaragda, spopularyzowanej przez Zenona Jarugę i Mieczysława Fogga tuż po drugiej Wojnie Światowej.