Napisać, że jestem zachwycona tą książką to mało i nie zrozumiem nikogo, kto będzie miał inne zdanie, choć tak powinnam się zachować, jednak wybaczcie, ale jestem w tej książce zakochana.
Jeżeli miałabym ją porównać z innym dziełem, to w trakcie czytania (teraz też) nasuwała mi się melodia i rytm jak w "Magu" Johna Fowelsa, choć to oczywiście dwie różne historie. Ja zauważam podobieństwo jeżeli chodzi o głównego bohatera i sposób narracji oraz prowadzenia czytelnika.
W obu książkach mamy do czynienia z młodym człowiekiem, który przybywa do innego kraju i na własne życzenie wplątuje się w sytuację, która go z jednej strony pociąga i ciekawi, a z drugiej strony gdzieś tam z tyłu głowy brzmią dzwony na alarm, które lekceważy. Zwróćcie też uwagę, że obaj młodzi mężczyźni zafascynowani są pewną postacią, u Fowelsa jest nią pewien milioner, u Simmonsa to poeta.
Z pewnością w przypadku "Pieśni..." i bohatera tej książki Robert C. Luczak (Polaczek z Chicago) to nie jest postać, którą się lubi, szczególnie za jego bezmyślne decyzje i ich katastrofalne skutki. Oczywiście będzie Nam go żal, ale sympatia nie przyjdzie, co w żadnym razie nie szkodzi ani książce, ani historii, którą snuje Autor.
W końcu to groza i jest ona odczuwalna na wielu płaszczyznach , zarówno w wydarzeniach, które obfitują w niezwykłe i zaskakujące zwroty akcji, jak i tym, w jaki sposób przedstawiona została Kalkuta. Tym mnie Autor urzekł, uwiódł, rozkochał. W żaden sposób nie dziwią umieszczane na początku każdego rozdziału cytaty, żaden z nich nie zachęca do odwiedzin tego miasta (są jak przestroga), choć niewątpliwie jest ono fascynujące.
Krótko o tym, skąd i dlaczego Robert C. Luczak zostaje wysłany do Indii by napisać artykuł dla "Harper's".
Ja wciąż się zastanawiam, czy zawdzięcza to temu, że jego żona Amrita jest hinduską, czy zadziało się w tym temacie coś więcej i zaginiony poeta M. Das to właśnie jego wybrał sobie na pośrednika, który doprowadzić ma do publikacji jego najnowszego dzieła. A może chodziło mu o coś innego?
Wciąż nad tym myślę...
Autor nie pisze tego wprost, jednak to co przeczytałam budzi moją dociekliwość.
W każdym razie jedzie tam razem z żoną i półroczną córeczką Victorią w czerwcu 1977 roku wbrew przestrogom od swego przyjaciela Abe.
Jego zadaniem jest nie tylko pozyskać nowe dzieło poety, o którym od lat myślano, że nie żyje, ale też dotrzeć do niego samego, by opisać tę historię.
Już po przylocie do miasta, na lotnisku wpada w szpony przedziwnego człowieka, który przedstawia się jako Krishna i pozwala mu zaprowadzać się w przeróżne dziwne miejsca.
Mimo, że przychodzi ten moment, gdy Robert czuje niebezpieczeństwo, to jego dalsze postępowanie jest wysoce niezrozumiałe.
Już po poznaniu historii Muktanandaiego zwiewałabym z tego miasta w podskokach.
Zresztą Krishna to nie jedyna postać, która pojawia się przy tej rodzinie i niepokoi...
Finał część z Was już zna, a tym co są przed lekturą powiem, że Robert zasłużył na każde Wasze przekleństwo.
Równie, a może nawet bardziej, przerażająca jest sama Kalkuta, którą Autor odmalował w taki sposób, że można było wręcz zobaczyć i poczuć ten upał, hałas, różne języki na ulicach, w końcu zapach, choć może bardziej adekwatnie będzie użyć słowa smród.
Z jednej strony miasto kuszące, może i uwodzicielskie, ale chyba uczucie przerażenia i obrzydzenia u mnie jest dominujące.
Dzisiaj rozmawiałam o tej książce z kolegą z pracy, który lubi i czyta Dana Simmonsa, i opowiadałam mu o wizji Kalkuty, jaką roztacza Autor.
O przerażających hałdach śmieci zalegających na ulicach oraz trupach i o tym, co się dzieje z ciałami umarłych.
A on mi na to: "To teraz wyobraź sobie to miejsce w czasie obecnej pandemii".
No i zamilkliśmy na chwilę...
Kochani, o tej książce mogłabym pisać i opowiadać naprawdę dużo i długo.
Jestem przekonana, że jeszcze przynajmniej raz ją przeczytam.
Debiut? Oby takich debiutów było więcej!