"Miastowi. Slow food i aronia losu" to zbiór reportaży-wywiadów z ludźmi, którzy odważyli się porzucić miasto, swoje dotychczasowe życie i nie rzadko wielkie kariery dla kawałka ziemi na wsi. To opowieści o odwadze, spełnianiu marzeń o ryzyku, które opłaciło się wszystkim bohaterom książki.
Książka podzielona jest na historie. Każdy bohater ma "swój rozdział", w którym autorka zadaje mu pytania na temat jego poprzedniego i aktualnego życia, ludzi spotkanych po drodze, ciężkich okresów, które oczywiście zdarzały się wszystkim.
W "Miastowych" zawarto dwadzieścia jeden historii. Każda jest ciekawa i każda czegoś uczy. Jednak zawsze jedne trafiają do czytelnika bardziej niż inne. W moim przypadku były to trzy historie.
Pierwszą jest opowieść o Kindze Kowalewskiej-Koziarskiej. To młoda dziewczyna, która przejęła prowadzenie rodzinnej winnicy po rodzicach. Są oni założycielami jednej z najstarszych winnic przydomowych w Polsce. Nie raz zaczynali od nowa. Gdy w 1997 roku wieś zalało, stracili wszystkie uprawy oprócz jednego krzaczka. Jednak to im wystarczyło. Wzięli kredyt i ruszyli z pracami od nowa. Kinga przejęła po nich piecze nad interesem w 2006 roku i od tamtej pory cały czas się uczy, doszkala i wręcz "żyje" winem, dzięki czemu jest ekspertką w tej dziedzinie. Do wszystkiego dochodziła jednak sama. Po powrocie z Rosji, gdzie projektowała ogrody, zamarzyła o tym by zając się rodzinnym interesem na poważnie. Jej rodzice hodowali winogrono jako owoc, ona przekształciła biznes w dobrze prosperującą winnicę. Jak mówi uczyła się na błędach, bo w przypadku tego winogrona nie da się inaczej zdobyć wiedzy. Traktuje ten owoc z wielkim szacunkiem i zrozumieniem. Czytając czuje się, że praca jest jej wielką pasją.
Inna historia opowiada o Jagodzie Miłoszewicz i Macieju Pawliku. Ona polonistka, on konserwator zabytków budownictwa murowanego. Szczecinianka i przemyślak. Porzucili swoje kariery i życie w mieście, by przeprowadzić się w Bieszczady, o których marzyli. Śladami swoich znajomych, założyli gospodarstwo agroturystyczne. Jednak nie wszystko szło tak gładko. Najpierw w Bieszczady przybył Maciej. Nie mając noclegu chciał spać w aucie, jednak nie pozwoliła na to ich wspaniała sąsiadka - Maria Koza. Potem na miejsce dojechała Jagoda. Budowa domu rozpoczęła się na dobre, a para zamieszkała w chyży - chacie z bali, z wychodkiem i bez łazienki. Przez półtora roku kąpali się w misce z wodą ogrzewaną na piecu i żyli w chłodzie, bo jak mówią, po trzech godzinach palenia w piecu było 13 stopni, 15 to już był luksus. Gdy udało im się wybudować swój wymarzony dom, okazało się, że tir z meblami, antykami i wszystkimi bibelotami wywrócił się podczas transportu i prawie wszystko uległo zniszczeniu. Do tego kredyt wzięty po drodze, miejscowi robotnicy, którzy na wszystko mają czas i wiele innych przeszkód, które razem, dzielnie pokonali. Dziś zapraszają do siebie gości i pokazują im fajne, wiejskie, bieszczadzkie życie.
Książka jest pełna takich inspirujących historii i czyta się ją jednym tchem. Autorka zadaje proste, ciekawe i konkretne pytania, bohaterowie odpowiadają szczerze i konkretnie, a wszystko to z pięknymi zdjęciami, opisami i wielkim morałem, że jednak warto mieć odwagę spełniać swe marzenia.