Zobaczyłam tytuł, przeczytałam opis na LubimyCzytac.pl i stwierdziłam, że muszę przeczytać. Coś mi mówiło, że jest to książka, która idealnie wpasuje się w mój gust swoją tajemniczością i specyficznością.
Od pierwszych stron wiedziałam, że zwłaszcza drugi przymiotnik idealnie odnosi się do tej pozycji. Składa się ona bowiem z kilku niezależnych od siebie tworów, z których część ma oddzielnie naliczane strony, co mnie wybitnie frustrowało. Z pewnością był to ciekawy zabieg, ale lubię mieć świadomość, ile już przeczytałam i ile mi zostało, a tu nie miałam takiej możliwości.
Nie da się również wydzielić jednej, spójnej fabuły, a za głównego bohatera można uznać najwyżej miasto - Ambergris. Wszystkie elementy składają się na całokształt wizji miasta, w którym nikt normalny nie byłby w stanie mieszkać ani tym bardziej przeżyć. Zwłaszcza, że jest to miejsce osnute mroczną, niebezpieczną tajemnicą, której wszystkie ścieżki prędzej czy później docierają do Szarych Kapeluszy* stanowiących rdzenną "ludność" tej okolicy.
Zagadki, tajemnicze zniknięcia, nierozwiązane historie i wszystkie tym podobne elementy budzą w czytelniku niepokój i sprawiają, że czuje na karku zimny oddech Ambergris. Zaczyna rozumieć, jak niepokojące jest to miasto, dlaczego wywiera taki, a nie inny wpływ na jego mieszkańców, a może nawet podejrzewa, że sam wpadł w sidła tego niesamowitego tworu. Odwołanie to nie jest bezpodstawne - jednym z elementów obrazujących fabułę jest bowiem sprawozdanie z pobytu w szpitalu psychiatrycznym, gdzie pan Iks twardo obstaje przy tym, że jest pisarzem i to on stworzył Ambergris.
Tak naprawdę ciężko jest mi pisać o tej książce. Ma niesamowity potencjał i po przeczytaniu wciąż zachwycam się jej wydźwiękiem - wspominając poszczególne elementy utworzyłam sobie w wyobraźni cały schemat historyczny - od powstania Ambergris, poprzez jego przemiany, aż do czasów współczesnych. A mimo to podczas czytania męczyła mnie kompozycja Miasta szaleńców i świętych, jej różnorodność bywała irytująca, a brak wspólnej numeracji stron, jednolitej czcionki, czy chociażby stylu po pewnym czasie tracił swój urok. Z jednej strony Jeff VanderMeer obdarowuje nas krótkimi opowiadaniami o poszczególnych bohaterach - lepiej lub gorzej znanych z innych fragmentów, z drugiej zaś raczy traktatami historycznymi, listami, broszurkami czy sprawozdaniami, nie szczędząc nawet kilkudziesięciostronicowej bibliografii z dopiskami fikcyjnego autora.
Zdaję sobie sprawę, że ta olbrzymia różnorodność pokazuje geniusz VanderMeera, który stworzył przedziwny, hipnotyzujący świat napawający swoistym niepokojem związanym z nierozwiązanymi tajemnicami, jednak podczas samego czytania czułam ogarniające mnie zmęczenie. Dopiero po pewnym czasie zaczyna się doceniać fakt, że wszystko się ze sobą łączy i przeplata, a niektóre wątki świadczą nawet o tym, że autor mógł umieścić siebie i kilku znajomych w swojej książce. A wszystko to przedstawia przy pomocy aluzji, niedopowiedzeń, otwartych zakończeń... Z pewnością chciałabym sięgnąć po kolejne powieści Jeffa VanderMeera, ale na pewno nie w ciągu najbliższych miesięcy. Muszę odpocząć od jego stylu, zapomnieć, że mnie męczył i korzystając z efektu świeżości pozostawić tylko wspomnienie niepodważalnego geniuszu.
Dlatego też Miasto szaleńców i świętych polecam osobom, które lubią cięższy gatunek fantastyki i nie obawiają się refleksji przychodzącej po przeczytaniu całości (łącznie z notą o autorze, bowiem nawet ona ma znaczenie dla zrozumienia historii). Myślę, że zainteresuje również tych, którzy lubią nietuzinkowy sposób pisania książek.
*Ewentualnie do kałamarnic. One też są w to zamieszane...