Niewiele jest książek, które w sposób zgrabny łaczyły by wątki horroru, baśni i odrobiny fantazji. Mieszanie ze sobą tych gatunków wymaga pewnej wprawy i doświadczenia, których Gene Wolfe'owi odmówić nie można. Autor para się głównie literaturą fantasy i Sci-Fi, toteż „Miasteczko Castleview” jest pewnego rodzaju eksperymentem literackim w jego dorobku.
Will Shields wraz z żoną i córką przeprowadza się do małej miejscowości w Nowej Anglii. Podczas oglądania jednego z domów, zauważają z jego okien zarys zamku w oddali. Wszystko było by w porządku, gdyby nie to, iż żadnego zamku w okolicy nie ma. Zaintrygowani tym faktem poznają legendę, a raczej relacje mieszkańców, którzy również zaobserwowali miraż. To jemu miasto zawdzięcza swoją nazwę – Castleview. Jednak widmowy zamek nie jest jedyną tajemnicą skrywaną przez tę, jakże uroczą okolicę. Shieldsowie przekonają się o tym dosyć szybko, w pewną deszczową noc dojdzie do serii mrożących krew w żyłach wydarzeń, w których wezmą udział.
Niepodważalnie dobry styl Wolfe'a sprawia, że od pierwszych stron książka pochłania nas bez reszty. Sprawna narracja i nietuzinkowa historia są dodatkowym atutem tej niesamowitej opowieści. Autor bardzo precyzyjnie buduje napięcie tworząc mroczny, wręcz mistyczny klimat. Umiejscowienie akcji w burzliwą noc, mimo iż banalne okazało się świetnym posunięciem. Wolfe praktycznie od razu rzuca nas na gęboką wodę, oszczędzając czytelnikowi nużących wstępów, opisów i innych zabiegów zabijających jakże potrzebne w literaturze grozy napięcie.
„Miasteczko Castleview” zaskakuje mnogością niesamowitych zdarzeń i postaci, momentami wręcz przypomina zakręcone filmy Lyncha. Bohaterowie znajdują się w różnych dziwnych miejscach nie wiedząc jak tam trafili, niektórzy pojawiają się na chwilę, by zaraz potem zniknąć, a część trafia do widmowego zamku by poznać zaskakującą prawdę. Bardzo fajnie zostały wplecione tu wątki z legend Arturiańskich., rzucając nam nowe światło na mity o Królu Arturze i zamku Camelot.
Praktycznie do samego końca książka trzyma klimat i naprawdę potrafi wystraszyć. Niestety finał jest utrzymany w typowo fantastycznym tonie, co psuje całe wrażenie. Zresztą odczuć można, że autor pod koniec sam zaczął się gubić w tym co stworzył, efektem czego jest naprawdę rozczarowujące zakończenie, które działa na czytelnika jak lodowaty prysznic. Odnosi się wręcz wrażenie, że końcówka została wzięta z całkiem innej opowieści, przez co nie psauje do reszty utworu.
Mimo tego, zdecydowanie jest to kawał dobrej książki, uniwersalnie łączącej fantasy z horrorem. Po wszystkich Koonzach i Mastertonach jest to duży powiew świeżości , niby każdy z nich nieraz ocierał się o fantasy, jednak żdnemu nie udało się zrobić tego tak dobrze jak Wolfe'owi. Ukazał nam znane od lat postacie, takie jak Biała Dama czy Widmowy Autostopowicz w zupełnie nowym świetle. Odświeżył mity Arturiańskie nadając im mroczny, niesamowity charakter. Udowodnił, że znane wszystkim legendy mogą zaskoczyć, czy nawet przerazić.
„Misteczko Castleview” to idealna lektura na ponury deszczowy dzień, myślę że każdy miłośnik nietypowej literatury znajdzie tu coś fajnego, co go zaskoczy, wystraszy lub rozbawi.