Trochę mam kłopot z tą książką. Nie do końca wiem co chcę o niej napisać, nie do końca jestem pewien czy mi się podobała czy nie. Zaintrygowała mnie – to na pewno, ale czy do końca pozytywnie, to pytanie może pozostać bez odpowiedzi.
Z jednej strony to ciekawa lektura, dobrze się ją czyta, nie ma błędów czy niedociągnięć stylistycznych. Tutaj wszystko gra. Ale jeżeli chodzi o fabułę, to jest to znany w literaturze schemat pisani o opowieści, czyli opowiadanie o opowiadaniu historii. Nie zawsze ten chwyt formalny jest wart grzechu.
Główny bohater jest tłumaczem, ghostwriterem, no i na koniec (chociaż przecież powinno być „na początek”) pisarzem. Pisarzem, który opowiada o tym, jak bardzo i dlaczego nie może napisać powieści, którą właśnie pisze i którą przecież de facto napisał. To trochę takie krygowanie się jak panna na wydaniu. Bohater martwi się, że dygresje mogą zabić główne opowiadanie. Po pierwsze i tak jest ich mnóstwo, po drugie umiejętnie wpisane dygresje tylko podnoszą wartość opowieści. Nie ma na co narzekać. Mamy więc mnóstwo wątków, dygresji, osobnych historyjek, które mogłyby rozwinąć się w osobną opowieść, a już podróż do przyszłości nie przekonuje mnie zupełnie.
Fragmentami powieść ta kojarzyła mi się ze „Spóźnionymi kochankami” Whartona, co raczej należy potraktować jako zaletę i atut, niektóre porównania są przecież cenne. Spóźniona miłość lub raczej „doczekana w końcu” może być piękna. Pod tym względem powieść jest interesująca i drąży rzadko poruszany temat, no i udowadnia, że miłość w każdym wieku jest fascynująca, czasami nieoczekiwana, na pewno zaś pożądana (ze wszelkimi konotacjami tego słowa).
W powieści postacie, które pojawiają się w życiu Piotra, to przede wszystkim osoby ze środowiska literackiego (poza głównymi adwersarzami czyli Merieke i Paulem), czuć leciutką zazdrość z sukcesów innych, widać podziw i chęć dorównania. Tak czuję, że ten anturaż trochę zawęża czytelniczą grupę docelową. Nie do końca wszystkich musi to fascynować.
Holandia to dla mnie „terra incognita”. Nie wiedziałem, że Morze Północne w zasadzie cały czas jest chłodne, chyba jednak wolę bardziej ciepłe wody – to mała dygresja, gdyż ciekawsze wydało mi się jakieś takie symboliczne pokajanie się za grzechy zaniechania popełnione przez Holendrów w byłej Jugosławii poprzez przyjmowanie i akceptowanie uchodźców z tamtych rejonów. Wprawdzie żadna to ekspiacja, ale minimalne zadośćuczynienie … może?
Nie lubię samobiczowania i politycznej poprawności i drażnią mnie stwierdzenie, że wśród Polaków ciągle znajdują się ludzie, którzy, delikatnie rzecz ujmując, nie lubią żydów. To prawda, ale tacy ludzie są wszędzie, wśród każdej narodowości, podkreślanie, że to akurat u nas ma czynić nas (negatywnie) wyjątkowymi? Na przykład we Francji nadal palą synagogi, strzelają do dzieci w szkołach żydowskich i jakoś nikt nie przylepia Francuzom łatek z tego powodu.
Z kolei lubię czytać książki debiutantów, szczególnie tych z małych wydawnictw, bo wiele tam ciekawych perełek, których trudno szukać w molochach i kreatorach rynku wydawniczego. Okładka też spełnia swoje zadanie – intryguje, zaciekawia.
Tak więc można powiedzieć, że mam kłopot z tą książką i wiele mogę jej zarzucić, ale przecież na swój sposób mi się spodobała. Na pewno jest warta przeczytania. Autor podkreśla, że to jego debiut, cóż może potem będzie tylko lepiej?