Do czytania tych dwóch zbiorków podchodziłem z otwartą głową, jak chyba zresztą do wszystkich lektur. Może jest to niepopularna opinia wśród szkolnej młodzieży, ale lubię poznawać dzieła podręcznikowych autorów i zawsze staram się je czytać.
Przyznam, że po lekturze czuję... Właśnie, co? Jednocześnie dużo i nic. W mojej głowie plączę się masa przemyśleń, ale chyba na tapet wysuwa się to, że książka wzbudza we mnie ambiwalentne uczucia.
Konwencja marzeń sennych, tego całego oniryzmu, chyba do mnie nie przemawia. Linie są bardzo płynne, o ile w ogóle istnieją. Wszystkie opowiadania są niezwykle rozmyte, trochę zamglone. Odnoszę wrażenie, jakbym lunatykował i mózg wyświetlał mi obrazy, łącząc rzeczywistość ze snami i marzeniami. To niezwykle dziwne uczucie, które sprawia, że czuję się mało komfortowo. Brak zasad i wyraźnych linii ograniczających świat wykreowany wybijają z rytmu i zaburzają poczucie ciągłości.
Oczywiście podczas czytania coś szeptało mi do ucha, że trafiłem na swoistą ucztę literacką dla ducha, że mam do czynienia z czymś niezwykle wysokiej rangi, czymś monumentalnym. I cóż, nie da się Schulzowi odebrać wspaniałego warsztatu pisarskiego, jego wyjątkowego kunsztu, umiejętności używania obrazowych epitetów, rozbudowanych metafor, składania malowniczych i niezwykle obrazowych zdań. Autor bez dwóch zdań jest malarzem słowa. Doceniam to, ale jednocześnie odnosiłem wrażenie, że jestem niewystarczająco mądry, nie dorastam Schulzowi do pięt i nie dorównuję mu poziomem intelektualnym, a przez to nigdy w pełni nie zrozumiem treści.
No właśnie, ale czy oniryzm polega na tym, że wszystko trzeba zrozumieć? Czy sny zawsze niosą za sobą jakiś sens? Bez wątpienia tkwi w nich jakaś prawda, uwidaczniają czasami nasze głęboko skrywane lęki, fobie, pragnienia. Ale czy są w pełni zrozumiałe? Sny często są dziwne i nie mają drugiego dna. Może właśnie na wywołaniu takiego wrażenia zależało Schulzowi?
Znalazły się oczywiście tych opowiadaniach fragmenty czy nawet całe wątki, które mnie fascynowały i zachwycały. Spodobało mi się, jak pięknie i wieloznacznie narrator mówił o Księdze. Zdarzały się jednak i takie fragmenty, które oprócz obrazowości nic za sobą nie niosły i tylko niesamowicie nudziły. Często miałem tak, że te ciekawe treści czytałem po kilka razy, żeby mieć pewność, że dokładnie je zrozumiałem, a przy tych nudniejszych musiałem się upominać, żeby się skupić i wrócić myślami do lektury.
Lektura "Sklepów cynamonowych" i "Sanatorium pod klepsydrą" była dziwaczną i nietuzinkową przygodą, z której, mam wrażenie, nie wyniosłem tyle, ile powinienem. Kiedyś na pewno jeszcze wrócę do Schulzowskich opowiadań i być może spojrzę na nie inaczej. Teraz czuję się jak po przeczytaniu wierszy Przybosia i po zwiedzaniu wykreowanej przez niego na nowo katedry Notre-Dame - zachwycony, ale i przytłoczony jej wielkością.