O Małgorzacie Gutkowskiej-Adamczyk słyszałam wiele, widziałam wiele recenzji, słyszałam liczne zachwyty. Jakoś do tej pory nie sięgnęłam po słynną Cukiernię, ale za to po Mariolę.
Tytuł i opis na okładce sugerował arcywesołą i zabawną powieść i na to właśnie się nastawiłam. No i cóż, muszę przyznać, że nie podzielam entuzjazmu czytelników.
Cóż mogę napisać o tej powieści, która właściwie konkretnej fabuły nie ma? Chyba, że można osią akcji nazwać przygotowania do premiery spektaklu, ale to zdecydowanie za mało. Bo sam cel to jedno, a znacznie ważniejsze jest to, jakimi środkami osiągnięty i co po drodze się działo.
Akcja powieści rozgrywa się w teatrze. Dyrekcja, administracja, aktorzy, krawiec, mechanik, kucharka wszyscy są tu bohaterami i wszyscy mają do zagrania jakieś role. Nie tylko te na scenie ale również w życiu, każdego dnia, tym bardziej gdy w teatrze tak wiele się dzieje.
I to często absurdalnych i niedorzecznych rzeczy. Nad wszystkim pieczę sprawuję dyrektor Jan Zbytek, który próbuje zapanować nad wesołą gawiedzią, która to pędzi bimber, hoduje świnkę Małgosię, czynnie udziela się w opozycji, drukuje ulotki, ukrywa nielegalny sprzęt. Jego decyzje, chęć przypodobania się pierwszemu sekretarzowi – Martelowi, oraz wszystkim wokoło doprowadzają często do nieporozumień, pomyłek, absurdalno-zabawnych wydarzeń. On po prostu ściąga na swój teatr pecha.
Nie brakuje permanentnej kontroli władz socjalistycznych oraz typowej peerelowskiej rzeczywistości.
Siłą tej powieści miał być błyskotliwy humor i jest w dużej mierze. Jednak nie powiem, bym się zaśmiewała do rozpuku. Dialogi (powieść składa się z samych dialogów, nie ma tu żadnych opisów) to zlepek przeróżnych żartów, kabaretów. Język jest lekki, zaczepny, bez ozdobników.
Siła dowcipu tkwi również w specyfice czasów PRL-u, które to autorka doskonale i dość wiernie oddała, ukazując ją w prawdziwie krzywym zwierciadle. Jest ten specyficzny surrealizm, absurd, ironia komedia omyłek
Życie jest teatrem a teatr życiem. Tak bym opisała tę powieść.
Tutaj jednak samego teatru było za wiele:
Za dużo postaci, niektórych po prostu się nie zapamiętuje i ich imiona tylko potem mi przemykały podczas czytania, najwidoczniej nie mieli jakiejś szczególnej roli w tej powieści.
(co nie zmienia faktu, że bohaterowie tacy jak Martel – zresztą mój faworyt, Paulina, Mariola, Zbytek czy Szymon są ciekawie przedstawieni)
Za dużo zamieszania, które miało być komiczne. Jedna scenka ciągnęła za sobą następną, pomieszanie z poplątaniem, ogromny misz-masz.
Duże tempo, duża dynamika, wciąż dzieje się coś nowego, wybucha nowa afera, bohaterowie wzajemnie się nakręcają i panikują. Autorka płynnie przechodzi z jednego zamieszania w kolejne. Z każdą stroną coraz więcej jest pomyłek, nieporozumień, problemów. Aż w pewnym momencie, powiedziałam sobie: wystarczy, zmęczyłam się, trochę wieje nudą.
O wiele bardziej śmieszyło by mnie to wszystko, oglądane na deskach teatru. Ta powieść to idealny scenariusz, gotowy i wręcz doskonały.
Uznanie ze ideologiczne streszczenie Ślubów Panieńskich, scenę potajemnego, przypadkowego spotkania kilku osób w pokoju Biegalskiego oraz argumentację kontrolerów NIK-u.