„Lunch w Paryżu” to lektura, która wzmaga apetyt. Rozmaite potrawy i trunki czyhają na czytelnika niemal na każdej stronie powieści. Nim zdążysz nasycić się kuszącą kruszonką z truskawkami, już w kolejce ustawia się chleb migdałowy, by następnie ustąpić miejsca: makreli z cebulką, puddingowi ryżowemu, pstrągowi z pomidorkami… A do tego wszystkiego zapachem kusi sorbet cytrynowy, gorąca czekolada i francuski bazar, na którym kupić można wyśmienite jedzenie. Ale to jeszcze nie koniec – całość wypełnia historia pewnej młodej Amerykanki i jej kulinarnych eksperymentów. Nim przejdę do szczegółów, mam jedną radę dla potencjalnych czytelników –nie zabierajcie się za tę książkę na głodnego!
Jak wiadomo dobrymi radami jest piekło wybrukowane, więc lepiej już przejdę do opisu książki. Pokrótce rzecz ujmując „Lunch w Paryżu” to wspomnienia Elizabeth z podróży jej życia. Podróży do Francji, która z jednorazowej przystani stała się dla niej domem. To właśnie w tym romantycznym mieście, Elizabeth poznaje Gwendala, w którym zakochuje się z wzajemnością. Z nim, dla niego, ale i siebie samej uczy się jak być perfekcyjną panią domu i jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Przy tym odkrywa uroki francuskich targowisk, restauracji i kuchni w ogóle. A im bardziej zgłębia tajniki nowej gastronomii, tym bardziej poznaje sam Paryż.
Książkę autorstwa Elizabeth Bard można by określić mianem lekkiej niczym bita śmietana i słodkiej niczym miód. Pikanterii niestety jej brak… A jak wiemy jeżeli coś jest słodkie, słodkie, słodkie, to choćbyśmy nie wiem jak lubili słodycze, to w końcu nas zemdli bądź znudzi… I mnie spotkało to drugie. Właściwie nie liczyłam, że lektura ta dostarczy mi niesamowitych wrażeń, że będzie odkrywcza i ekscytująca, po prostu liczyłam na to, że przyjemnie spędzę z nią czas. Niestety nie do końca tak było. Silące się na zabawne fragmenty, nijak mnie nie rozśmieszały, dokładne opisywanie codziennych zakupów także do zabawnych nie należało. Z kolei w losy głównej bohaterki nie potrafiłam się dostatecznie wciągnąć. Może dlatego, że to wszystko brzmiało jakoś tak znajomo – te podróże, fascynacja kuchnią, romans w Paryżu, rodzinne obiady… To jakby taka typowa amerykańska komedia romantyczna, tylko, że jeszcze w wersji papierowej.
Po minusach przyszedł i czas na plusy. Nie przekreślam tej książki z kilku powodów. Po pierwsze - dowiedziałam się z niej wiele o francuskiej kulturze, zwyczajach i kuchni. Naprawdę kilka ciekawostek było bardzo interesujących, np. dlaczego Francuzki są drobne, jak to się dzieje, że sprzedawca ma zawsze rację i czemu wszyscy patrzą na ciebie krzywo, gdy prosisz o dużą porcję jedzenia… Dobrze także wypadały porównania ów francuskiego życia z życiem w Anglii czy Ameryce. Po drugie - książka zawiera kilkadziesiąt intrygujących przepisów kulinarnych –od dań na ostro, mięsnych, po dania wegetariańskie i desery –na pewno wypróbuję kilka z nich. Po trzecie - lektura „Lunchu w Paryżu” wyczerpująco pokazuje z jakimi problemami boryka się obcokrajowiec na obczyźnie, a co za tym idzie jest i pewnego rodzaju wskazówką, jak odnaleźć się zagranicą. Po czwarte – zachęca do samodzielnego gotowania czy pieczenia oraz walki o własne szczęście i swoje miejsce na ziemi.
Powieść Elizabeth Bard z pewnością trafi w gusta niejednego literackiego smakosza. Dla mnie była pozycją strawną aczkolwiek niezachwycającą. Wszakże smaki mamy różne…