Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu były głównym sposobem na prowadzenie długich rozmów, teraz powoli odchodzą w niepamięć. Zastępowane telefonem i internetem, nie są już przydatne. Zapomniano o ich magii i największej zalecie - tworzyły małe dzieła sztuki, były świadectwem życia konkretnych ludzi i czasów, w jakich się znaleźli. Pisane w pośpiechu lub z namysłem, te długie i całkiem krótkie, wypełnione przemyśleniami, ale też o niczym - wszystkie rodzaje listów składają się na książkę, która przybliża czytelnikowi amerykański romans Tyrmanda...
Ich miłość rozpoczęła się od listu wysłanego przez Mary Ellen do tygodnika, w którym pracował Tyrmand. Po otrzymaniu odpowiedzi zadzwoniła. Umówili się na spotkanie. Zafascynowana intelektem polskiego pisarza, nie zwracała uwagi na to, że dzieliło ich ćwierć wieku. Zaczęli rozmawiać... i nie przestali przez kilkanaście lat. Gdy nie mogli robić tego w cztery oczy, sięgali po czyste karki papieru. Zapisywali pojedyncze myśli, z których z czasem zrodziła się historia całego ich związku - od początkowego flirtu, poprzez czas wypełniony niedopowiedzeniami (Tyrmand nie był typem człowieka, który szybko decydował się na ślub), aż do wspólnego życia w roli męża i żony. O tym, jaką rolę odegrały w związku Tyrmandów listy, najlepiej świadczy komentarz głównej zainteresowanej: "Uwiodłam go, chyba bardziej listami niż w jakikolwiek inny sposób."
Był dla niej mężem i profesorem – nauczycielem życia. Ceniła go za inteligencję i bezkompromisowość. Fascynowało ją to, że był starszy, wyrafinowany. Patrzyła na Tyrmanda i widziała pisarza, którego teksty do niej przemawiały, Europejczyka z własnym zdaniem i silą przebicia pozwalającą mówić głośno o wszystkim. Mary Ellen opowiada o swoim mężu z perspektywy kobiety zakochanej - pisze przede wszystkim o jego zaletach, ale stara się też obiektywnie wspominać o wadach.
Ze słów kobiety i zachowanych listów powstaje obraz Polaka, który chował w sobie ogromny żal do naszego kraju: "Polska miała dla niego gorzki smak. W swoisty sposób go bolała. Mówił o tym. Miał żal do swojej ojczyzny, która nie pozwalała mu pisać, jak chciał i potrafił."
Opowieść Mary Ellen przyciąga już od samego początku - szczerością przede wszystkim. Trzecia żona Tyrmanda wyznaje, że przy pierwszym spotkaniu była rozczarowana wzrostem pisarza. Nie zakochała się w jego wyglądzie, ale umyśle. Pokochała wielkiego człowieka i sama przy nim stała się niesamowitą kobietą.
Wbrew pozorom książka nie jest zbyt słodka, mdła, wypełniona miłością. Tyrmandowa miłość bardziej niż na fizycznym uczuciu, skupiała się na fascynacji umysłami. Leopold i Mary Ellen rozmawiali o polityce, przeszłości, literaturze - o wszystkim, co przyszło im na myśl. Byli nie tylko kochankami, ale też przyjaciółmi i wzajemnymi nauczycielami. Ich listy, które z pewnością nie były pisane z myślą o publikacji, urzekają pod każdym względem. Dobrze napisane, niesamowicie szczerze i prawdziwe, przybliżają czytelnikowi historię związku zapatrzonych w siebie ludzi.
Gdy tylko zobaczyłam tę książkę, po prostu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Bardzo cenię Tyrmanda (chociaż nie zgadzam się z nim pod absolutnie każdym względem), dlatego wzmianki o nim są czymś, co przyciąga moją uwagę. W przypadku Romansu amerykańskiego poczułam się podwójnie zainteresowana, bo (1) tutaj sylwetkę pisarza przybliża jedna z najbliższych mu osób i (2) robi to w sposób, który lubię najbardziej - opowiada o mężu cenionemu biografowi i przekazuje znalezione niedawno listy. Drugie wrażenie nie ustępuje pierwszemu. Książkę dosłownie pochłonęłam, w listach się zakochałam, a Mary Ellen polubiłam - między innymi za to, że marzy o nauce języka polskiego, by móc przeczytać powieści zmarłego męża.
Tyrmandowie. Romans amerykański to bez wątpienia lektura stworzona z myślą o tych, którzy znają twórczość polskiego autora - mogę ją polecić każdemu z nich bez wyjątków. Jeśli jednak ktoś jeszcze nie mierzył się z "Rokiem 1954", "Złym" czy "Opowiadaniami wszystkimi", moim zdaniem powinien najpierw nadrobić braki, a dopiero potem sięgnąć po omawiany wyżej tytuł.