„Łowca Snów” jest pierwszą powieścią, jaką Stephen King napisał po wypadku, któremu uległ w 1999 r. Jak sam przyznaje, jeszcze nigdy pisanie nie sprawiło mu takiej radości. Tylko czy czytelnikom owa książka da równie wiele powodów do zadowolenia?
Beaver, Henry, Jonesy i Pete jako dzieci zrobili coś wspaniałego. Uratowali chłopca, który pomimo upośledzenia umysłowego jest kimś wyjątkowym. Obdarzony niezwykłą mocą Duddits potrafi czynić rzeczy zakrawające na cuda. Część swoich zdolności przekazuje chłopcom, którzy od tego czasu stają się jego najwierniejszymi kompanami.
Czterej przyjaciele, jak co roku, spotykają się na polowaniu. Czas ma im upłynąć na żartach, strzelaniu do jeleni, popijaniu piwa i zabawie. W odizolowanej chatce, daleko w lesie mogą cieszyć się spokojem. Niestety sielanka zostaje zakłócona przybyciem człowieka zwanego McCarthy, który prosi o pomoc i najwyraźniej jest bardzo chory. Żaden z przyjaciół nie zdaje sobie sprawy, iż we wnętrznościach przybysza zagnieździł się jeden z przedstawicieli obcej cywilizacji. Wkrótce okazuje się, że teren objęty jest kwarantanną, a istoty z wszechświata nie mają przyjacielskich zamiarów. Do akcji wkracza wojsko z sadystycznym Kurtzem na czele. Tylko, czy aby nie jest już za późno?
Książka zaczyna się nagłówkami z gazet dotyczących pojawienia się obcych na Ziemi, tak że czytelnicy zyskują jako takie pojęcie o czym będzie mowa w dalszej części książki. Następnie krótki rozdział zatytułowany ‘SSDD’, opisuje wydarzenia wokół głównych bohaterów. Później akcja przenosi się do czasu współczesnego (domek, las), by za chwilę powrócić do lat młodości Henry’ego, Jonesy’ego, Beavera i Pete’a, po czym znowu czytamy o perypetiach bohaterów podczas polowania. To tyle o czasie wydarzeń, wbrew pozorom wcale nie jest zawikłany, w przeciwieństwie do miejsca. Pod koniec akcja dzieje się niemal jednocześnie w szpitalu, umyśle Jonesy’ego, łowcy snów, małym pokoiku pośród stosów kartonowych pudeł oraz na dworze. Czasem wręcz nie można nadążyć za tym wszystkim, łatwo się zgubić, lub zacząć zastanawiać czemu właściwie służą te wszystkie zabiegi stylistyczne. Określenie chaos, czy nawet rozgardiasz jest tu zupełnie nie na miejscu, wypadałoby użyć powiedzonka jednego z bohaterów, Beavera Clarendona – to ‘istny pierdolnik’. Zakończenie również nie zachwyca, jest mocno naciągane i wydumane. Pomimo całkiem niezłego pomysłu wydaje się sztuczne i pisane na siłę. Okazuję się, że połowa tego co zostało wcześniej napisane jest nieprawdą, autor zaprzecza sam sobie.
Powieść jest dość nietypowa jak na Stephena Kinga. O ile zwykle zagrożony jest główny bohater, tutaj ważą się losy całej ludzkości. Najczęściej groza nadchodzi z zupełnie niespodziewanej strony, zwykły przedmiot okazuje się być sprawcą, w „Łowcy Snów” występuje natomiast ingerencja z zewnątrz. Schemat spokojnego amerykańskiego miasteczka i w miarę ustabilizowanego życia bohaterów nie zostaje wykorzystany; w ich życiu już dotychczas było wystarczająco źle.
Ale skończmy narzekanie i przejdźmy do dobrych stron, bo takie, rzecz jasna, powieść posiada. Spodoba się przede wszystkim miłośnikom science-fiction, choć inni również się nie obrażą. Wątek sf jest zręcznie wpisany w całą treść. Akcja dzieje się w wielu różnych miejscach, zaangażowanych jest dużo osób, więc o nudzie nie może być mowy. Przez całą powieść przewija się dużo pesymizmu. Myślimy, że nie jest zupełnie źle, gdy nagle wszystkie problemy po prostu wyskakują niczym diabeł z pudełka. Nikt nie umiera w chwale, każda śmierć jest bezcelowa, można jej się było ustrzec.
Na miarę Stephena Kinga „Łowca Snów” jest powieścią średnią, ogólnie jednak nie jest źle. Fani trochę mogą się rozczarować. Żadna rewelacja, nie ma specjalnie powodów do zachwytu ani do bluzgów pod adresem książki.