Cecelia Ahern, irlandzka pisarka, zadebiutowała powieścią "PS. Kocham Cię". Natomiast o książce "Love, Rosie" zrobiło się głośno, gdy początkiem grudnia ubiegłego roku miał premierę film o tym samym tytule i był ekranizacją książki. Sama książka zaś wydana była wcześniej pod tytułem "Na końcu tęczy".
Rosie i Alex od dzieciństwa są nierozłączni. Życie zadaje im jednak okrutny cios: rodzice Alexa przenoszą się z Irlandii do Ameryki i chłopiec oczywiście jedzie tam razem z nimi. Przyjaciołom pozostaje wymiana listów i e-mail'i. Rosie, co prawda, chce przeprowadzić się do Bostonu, by tam studiować i być bliżej Alexa, ale niestety, Bal Absolwentów, na którym Alex, zaproszony przez Rosie, nie pojawia się, zmienia całkowicie jej plany.
"Love, Rosie" to pierwsza powieść epistolarna, z jaką się spotkałam. Bohaterowie wymieniają między sobą wiadomości w różnych formach: począwszy od krótkich liścików na lekcjach, poprzez długie listy, kartki okolicznościowe, e-mail'e, a na rozmowach czatowych kończąc. Wszystkie zdarzenia poznajemy niejako ze sprawozdań bohaterów, więc nasza wyobraźnia pracuje na maksymalnych obrotach. Co według mnie jest ogromnym plusem książki, choć na początku musiałam się przestawić, gdyż była to dla mnie nowość.
Nieustający dialog, który trwa, uwaga! ponad czterdzieści lat! Tak, tak. Autorka niesamowicie rozciągnęła akcje. Dzięki czemu, czytając, nie zauważyłam nawet, w którym momencie przywiązałam się tak bardzo do Rosie, Alexa, a także Katie, Ruby (przegenialnej Ruby!), że czułam ogromne, ale to naprawdę ogromne rozczarowanie, gdy książka tak nagle się skończyła. No bo jak to? Nie ma więcej stron? Ojjj... Poznajemy Alexa i Rosie, jako kilkuletnich smarków, a kończymy z siwiejącymi dziadygami. :P A ja chciałam, aby książka trwała i trwała i trwała.
Ruby, Ruby, przegenialna Ruby. Poboczna bohaterka powieści, przyjaciółka Rosie, jest tak świetną i wyrazistą osobą, że trudno o niej zapomnieć. Jej teksty, szczerość, nieowijanie w bawełnę, no po prostu koooocham to! <3 Skradła moje serce i stała się moim numer jeden powieści.
"Love, Rosie" to wspaniała książka. Przede wszystkim o przyjaźni i miłości. Ale czy przyjaźń między kobietą i mężczyzną istnieje?
W moim przypadku sprawdza się idealnie. :) Ano, przyjaźnię się z pewnym panem. Choć każde z nas poszło w swoją stronę, nadal mamy ze sobą kontakt przez 'fejsika', e-mail'e... Po przeczytaniu książki śmiałam się, że za pięćdziesiąt lat skończymy tak, jak Rosie i Alex. ;-) Choć mam nadzieję, że nie. :P Podobno przyjaźń między mężczyzną, a kobietą istnieje, aż do pierwszego pocałunku... Może dlatego dobrze nam się układa, bo całowania nie było? :P Okej, dość o mnie...
Jak już wspomniałam jest przyjaźń i miłość. Ale nie tylko. Książka jest również o błędach, ich naprawianiu, o spełnianiu marzeń - tych maleńkich i tych wielkich.
Śmiech i wzruszenie to nieustający towarzysze przy czytaniu. Ale także zdziwienie i rozczarowanie, często odkładałam książkę z niezadowoloną miną i myślą "Łojej, no czemu? Czemu znowu, no czemu?"
A największym rozczarowaniem jest epilog. Trzy najsłabsze strony w książce. Mam wrażenie, że niedopracowane, pisane na szybko, tak jakby Ahern chciała, jak najszybciej rozstać się z Rosie i Alexem. Szkoda, wielka szkoda. Trzy strony zepsuły niemal wszystko. Były zbyt górnolotne, sztuczne.
Nie mniej jednak, nie ukrywam, książka bardzo przypadła mi do gustu. Pozwoliła się oderwać od problemów dnia codziennego.
Lekka, słodko-gorzka, ciekawie napisana powieść, którą polecam każdemu, kto chce wysilić swą wyobraźnie. Idealna dla lubiących romanse (tak, ja!) i powieści epistolarne.
Warto sięgnąć, polecam.