Kiedy niezwykle piękna kobieta wraz ze swoim dzieckiem wprowadza się do dworu Wildfell Hall, natychmiast budzi zainteresowanie wśród sąsiadów, a towarzysząca jej aura tajemniczości wywołuje lawinę plotek. Jednak nikt nawet w połowie nie jest bliski rozwiązania zagadki Helen Graham, a sama zainteresowana nie spieszy się z wyjaśnieniami. Wśród garstki osób, które wstrzymują się od jednoznacznej oceny znajduje się Gilbert Markham, który stopniowo zdobywa zaufanie nieznajomej. Za sprawą dziennika, który oddała w jego ręce, odkrywa szokującą prawdę na temat nieszczęśliwego małżeństwa Helen Graham.
Ach, co to jest za powieść! Doskonale skonstruowana, bo jej kompozycja jest niezwykle ciekawa. Rozpoczyna się listem Gilberta do jego przyjaciela Halforda, co daje mylne wrażenie powieści epistolarnej. Dalej jednak akcja toczy się swoim rytmem, by za chwilę, za sprawą dziennika Helen, zmienić narratora i cofnąć czytelnika w czasie o kilka lat wstecz. O tym, że to ciągle ten sam list pisany do starego przyjaciela wiemy tak naprawdę tylko dzięki zakończeniu, w którym widnieje podpis Gilberta, data oraz miejscowość. Ale przecież nie będę mówić o kompozycji, kiedy Anne Brontë wykreowała tak wspaniałych bohaterów. O ile sam Gilbert jest trochę mdły i nijaki, tak Helen to prawdziwa emancypantka, walczy jak lwica o swoje prawa i nie daje się zamknąć w roli stereotypowej żony. Silna kobieta z charakterem, ale jednocześnie o dobrym sercu, której zależy na szczęściu najbliższych. Bohaterka idealna! Biorąc pod uwagę czasy, w jakiej przyszło jej żyć, taka postawa jest godna podziwu, wymagała bowiem od niej niemałej odwagi i poświęcenia. Jest również kilka świetnie zarysowanych czarnych charakterów, a wśród nich pierwsze miejsce zajmuje Arthur Huntingdon. Fałszywy i apodyktyczny egoista nadużywający alkoholu, skory do destrukcyjnych zachowań, które stara się przenieść na własnego syna. Budzi wiele negatywnych emocji i chyba o to właśnie autorce chodziło, co wyszło jej znakomicie. Jest również cała gama postaci drugoplanowych, które swoją kreacją nie odbiegają wcale od tych z pierwszego planu powieści. Mimo że jak to u słynnych sióstr bywa, akcja raczej nie pędzi, to tutaj nie można narzekać na nudę. Niespodzianki jakie Anne przygotowała swoim bohaterom nie raz utrudnią im życie, ale będą również i te dobre, wzruszające momenty.
Ciężko nie wspomnieć o tych pięknych zdaniach, o języku, jakiego dziś nikt już nie używa, a jednak nie wydaje się on być przestarzały czy sztywny. Po raz kolejny przekonałam się, że obcowanie z klasyką to wykwintna uczta dla czytelnika, ale także przyjemna lekcja o życiu, którego dziś już dawno nie ma. Konwenanse epoki wiktoriańskiej zadziwiają, ale jednocześnie mają w sobie jakiś nieopisany urok, który przyciąga kolejne pokolenia do przenoszenia się w czasie za sprawą takich powieści jak „Lokatorka Wildfell Hall”.
Chyba już zawsze powieści sióstr Brontë będę porównywać do absolutnie genialnej „Jane Eyre”, ale muszę to powiedzieć - „Lokatorka Wildfell Hall” trzyma ten sam wysoki poziom, choć napisana przecież została inną ręką. Chociaż obie książki opowiadają zupełnie różne historie, to zachwyciły mnie w równym stopniu i niesamowicie się cieszę, że miałam okazje je czytać. Gorąco polecam „Lokatorkę Wildfell Hall”, bo mimo swojej objętości, wciąga na tyle, że nawet nie wiadomo kiedy mija ostatnia strona i pozostaje tylko żal, że to już koniec.