Już na samym początku nadmienię, że ta książka wymaga szacunku, wewnętrznej pokory i zmiany perspektywy czytelniczej. Dlaczego? Bo „Lokatorka Wildfell Hall” wydana w 1848 roku jest niemalże autentycznym obrazem tamtych, XIX-wiecznych realiów. Po upływie, bagatela, ponad 170 lat od momentu jej ukazania się nastąpiło wiele zmian. Zmian i w ludziach, ich emocjach, myśleniu oraz zmian wymuszanych upływem czasu. Najbardziej raziły relacje międzyludzkie oraz segregacja społeczeństwa wedle płci, czy posiadanego majątku. Dziś to wszystko, jeśli nie większość, uległo dezaktualizacji i całe szczęście. Dlatego treść powieści oraz kreacja postaci wymusza w nas inne ich postrzeganie. Wiele nas będzie irytować, mierzić i oburzać ale tak wtedy było. Tak się wtedy żyło. Taka była po prostu rzeczywistość, której z dzisiejszej perspektywy nie wolno porównywać.
Ale po kolei.
Siostry Bronte wróciły. Dosłownie i w przenośni. Po ekranizacji „Małych kobietek” jak za sprawą czarodziejskiej różdżki doszło do zaskakującego spełnienia od dawna skrywanych marzeń. O czym? O reedycji książek „z tamtych lat”. I pojawiły się wszystkie powieści sióstr Bronte, które nie wszystkim są znane, a które teraz kuszą już samą okładką. Reedycja bowiem wiązała się z nowym tłumaczeniem, z nowym opracowaniem graficznym, a tym samym do wskrzeszenia klasyki, czyli literatury, o której wydawcy dawno zapomnieli. Wydawnictwo MG zdecydowało się na krok obarczony wielkim ryzykiem. Wejście w nowych szatach czegoś, co jest stare w treści jest karkołomnym wyzwaniem, ale... Ale udało się. Królują piękne wydania książek w nowych okładkach, które nie dość, że przyciągają spojrzenia i zachęcają do zanurzenia się w nich, to na dodatek kuszą czytelniczym otumanieniem. Każdy tytuł chcesz mieć dla siebie, nawet jeśli na półkach domowej biblioteczki masz jakiś zapomniany egzemplarz wcześniejszego wydania. Marzysz o nowym. Acz nie tylko. Marzysz też o wieczornej ciszy, wielkim, obitym pluszem fotelu i cieple, jakie rozchodzi się z palącego się kominka. Marzysz o aromatycznej, świeżo zaparzonej herbacie. A czas? Czas się zatrzymuje. Nie słychać tykającego zegara. Pusty dom wydaje sobie tylko znane odgłosy, lecz ciebie już tu nie ma. Jesteś w XIX-wiecznej Anglii. Zaproszono cię do Wildfell Hall, gdzie przybywasz wraz z Heleną Graham i jej synkiem oraz służącą. Oto stoisz obok kobiety okrytej woalem domysłów, szerzących się z każdym kolejnym dniem plotek i kłamliwych oszczerstw.
Małe miasteczko, gnuśność, wścibstwo i wszędobylskie, ciekawskie ludzkie oczy. Helen nie uzewnętrznia się, nie pozwala sobie na zażyłość i zbliżenie. Stoi jakby „obok” tutejszych. I to właśnie – ta izolacja i bierność w dobie pożądanej wręcz otwartości, staje się zasadniczym tematem powieści „Lokatorka Wildfell Hall”. Lecz nie będę wnikać w treść, bo z tą można się pobieżnie zaznajomić przy okazji czytania innych recenzji. Będę zaś nurkować w tym dziewiętnastowiecznym oceanie piękna i odwagi jednocześnie. Bronte – kobieta, Bronte – pisarka, Bronte – utalentowana marzycielka. W czasach jej twórczości „Lokatorka...” byłaby bestsellerem. Byłaby, gdyby Bronte była mężczyzną. I z tej to chyba przyczyny powieść pióra Anne, jak i inne tytuły piór młodych sióstr, przechodziły bez echa. Za to dziś! Dziś się je czyta, chwali się prywatnymi wydaniami, okładkami, a co najważniejsze – rozmawia się o nich. Ba, dyskusjom częstokroć nie ma końca. Dziś odkrywamy ich piękno, XIX-wieczne tradycje, normy, zasady i banały. Odkrywamy zaściankowość, schematyczną głupotę, ale i obwarowane wysokim murem uparte powiedzenie „Tak, bo tak, i już”. „Lokatorka Wildfell Hall” jest tego idealnym obrazem. Dostrzegamy tu kontrasty, archaizm i brak zgody na inność. O siebie trzeba walczyć. Kobieta jest nikim, jej umysł jest tłamszony, a ona sama izolowana od świata, bo ten należy do Panów.
Bronte to literacki mistrz pejzażu XIX-wiecznej codzienności, w której umieściła swoich bohaterów, wrzuciła ich w fabułę powieści i dała nam płótno godne arcymistrza.
dziękuję sztukater