To było kiepskie... Co ja piszę?! Kiepska, to jest pizza z ananasem i żarcie na stołówce w gimnazjum, do którego chodziłem prawie dwie dekady temu, kiepska, to jest gra aktorska braci Mroczków i piosenki Zenka Martyniuka.
BUfffO, jest po prostu liczącym ponad 350 stron literackim nieporozumieniem, w którym nie grało mi wszystko: zaczynając od fabuły (choć w przypadku
BUfffO ciężko mówić o jakiejkolwiek fabule), poprzez kiepskie dialogi, infantylną narrację, a skończywszy na błędach stylistycznych i językowych. Jako Czytelnik i poławiacz dobrych historii, mam poczucie jakby ktoś na mnie narobił i to tak, wiecie, mocno na rzadko. I - żeby nie było - to nie jest miłe uczucie, zwłaszcza, że zabierałem się do tej książki pełen entuzjazmu i dobrych myśli, a potem - już podczas lektury - usilnie starałem się znaleźć jakieś pozytywy w tej książce. I wiecie co? Po raz pierwszy, od naprawdę bardzo dawna, poległem.
Było ich trzech... Brzmi jak piosenka Liroya i Grzegorza Markowskiego, prawda? Może tak się wydawać, ale czytajcie dalej. Ta trójka, to gangster, biskup i policjant... Tak, to jest właśnie ten moment, gdy z fajnego kawałka sprzed lat robi się czerstwy suchar. A jeszcze śmieszniej zrobi się, gdy się dowiecie, że ta trójka trzęsie miastem. Przy czym dla Marcusa Ponikowskiego "miasto" jest alegorią "świata". Spytacie: jak to możliwe? Nie wiem, ale w
BUfffO wszystko jest możliwe i nie ważne jak głośno zaprotestuje Wasza logika. To, co dzieje się w tej książce jest równie realne, co latające samochody w
Szybkich i wściekłych czy wielokrotny orgazm Kiary Cole. Z tą różnicą, że i
Szybkich, i Kiarę miło się ogląda, natomiast czytanie
BUfffO sprawiło mi niemal fizyczny, a na pewno intelektualny ból. Powiem czy raczej napiszę to wprost: równie złej książki nie czytałem od lat, a przez ten czas z kilkoma setkami miałem do czynienia.
Choć wydawnictwo Novae Res zakwalifikowało powieść Ponikowskiego jako sensację, sam Autor stara się wmówić nam, że napisał groteskę. Teoretycznie jedno nie wyklucza drugiego, w tym jednak, przypadku i w moim odczuciu, niewiele jest akcji, a groteskowi są jedynie bohaterowie i to w najgorszym tego słowa znaczeniu. Goście, którzy rzekomo trzęsą miastem (światem?) są po prostu śmieszni w ten szczególnie żałosny, wzbudzający politowanie, sposób. Wiecie, lubię groteskę i pastisz, ale zrealizowaną ze smakiem, z jakąś wyraźną linią fabularną. Tutaj, kolejne sceny przypominają raczej luźno powiązane ze sobą wizje wywołane twardymi narkotykami, aniżeli przemyślaną literacką konstrukcję. W dodatku ci bohaterowie... napisać, że są kartonowi, to za mało. Konsystencją przypominają raczej papier toaletowy i to taki z makulatury - szary i rwący się. Zachowania postaci są irracjonalne, pozbawione sensu i logiki. I pewnie znajdzie się ktoś kto powie: ale, Michu, ty nie dostrzegasz w tym metafory, głębi przekazu... Faktycznie, nie widzę tu żadnej głębi, a coś co się składa z samych metafor i jest sprzedawane jako powieść sensacyjna... Litości!
A wiecie co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? To, że sam Autor, na jakimś etapie (najpewniej na samym końcu, gdy było już za późno na zmiany) doszedł do wniosku (a może ktoś go uświadomił?), że stworzył książkę zrozumiałą tylko dla niego samego i postanowił nam to wszystko ładnie i zgrabnie wytłumaczyć. Ostatnie 24 strony książki to odpowiedź na fundamentalne - jeśli chodzi o
BUfffO - pytanie: co, do cholery, Autor miał na myśli? I z tym wyjaśnieniem jest jak z opisami filmów na pudełkach DVD - czasami czytasz taki opis i masz wrażenie, że obejrzałeś zupełnie inny film. I tak też jest w przypadku debiutanckiej powieści Marcusa Ponikowskiego, o której naprawdę chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
© by
MROCZNE STRONY | 2022