Jak dotąd przetłumaczono na język polski pięć książek Jose Carlosa Somozy: „Dafne znikającą”, „Klarę i półmrok”, „Trzynastą damę”, „Jaskinię filozofów” i omawiane tu „Listy od zabójcy bez znaczenia”. Wszystkie te pozycje stanowią wartościową lekturę, w której także miłośnicy grozy znajdą coś dla siebie. „Listy...”, choć mniej drapieżne niż inne powieści tego autora, mogą być dobrym wprowadzeniem dla tych, którzy go jeszcze nie znają. Przede wszystkim dlatego, że w tej krótkiej historii udaje się Somozie zawrzeć bardzo wiele charakterystycznych dla niego rozwiązań fabularnych, ale także dlatego, że jest to szansa na bezstresowe oswojenie się ze specyficznym stylem autora: komu się spodoba, ten niewątpliwie sięgnie po któryś z pozostałych tytułów, jeśli zaś kogoś zniechęci – cóż, przynajmniej dobrnięcie do puenty nie zabierze takiemu czytelnikowi zbyt wiele czasu.
Bohaterka – Carmen del Mar Poveda – jest pisarką, która przybywa do małego nadmorskiego miasteczka, aby napisać nową powieść. Szukając inspiracji zaczyna pisać listy do swojego fikcyjnego zabójcy i zostawia je zawsze w tym samym miejscu przed domem. Kiedy następnie wraca do domu ze spaceru po miasteczku bądź plaży, zabiera swój list i odpisuje na niego jako „zabójca” – tym razem nie zastanawiając się szczególnie ani nad formą ani nad treścią odpowiedzi, a raczej starając się czerpać jak najwięcej ze swojej podświadomości. Po pewnym czasie, przekonana, że ma już wystarczającą ilość materiału by zacząć pisać, Carmen postanawia przerwać tę „korespondencję”. O dziwo, wkrótce znajduje na murku przed domem kolejny list od swojego „zabójcy” – tyle, że tym razem to z pewnością nie ona go napisała. Niepewna czy ją to bawi czy niepokoi, kobieta odpowiada na list... i także tym razem otrzymuje odpowiedź. Tajemnicza korespondencja trwa, aż w pewnym momencie „zabójca” oznajmia, że – z przykrością – będzie musiał wreszcie zabić Carmen. Podaje dokładną datę przepowiedzianego wydarzenia, a to tylko mobilizuje pisarkę aby rozszyfrować wreszcie tajemnicę tożsamości jej korespondenta.
Początkowo jest zabawnie, później nieco mroczniej, wreszcie groteskowo, a wszystko po to aby pod koniec Somoza mógł wywinąć postmodernistycznego kozła. Nie da się jednak ukryć, że pióro autora kreśli bardzo zajmujące i oryginalne światy: choć wszystko jest tu mocno osadzone w rzeczywistości, mistyczna otoczka potrafi jednak przekonać i poruszyć czytelnika. Szczególnie dobrze widać to w scenach gdy listowy zabójca stara się rzucić światło na kierujące nim motywy i na szczegóły przepowiadanej śmierci Carmen odwołując się do miejscowych legend. Te, jakby wyjęte wprost z opowieści Edgara Allana Poe albo Ambrose’a Bierce, stanowią najmroczniejszy rdzeń opowieści. Do tego dochodzi też odwieczny temat rozdwojenia jaźni: bo czyż nie należy podejrzewać, że bohaterka dalej pisze sama do siebie, nie pamiętając jednak kiedy staje się panią Hyde?
„Listy od zabójcy bez znaczenia” to dobra książka, jednak mimo, że posiada ona pewne elementy opowieści grozy, to horrorem nazwać jej nie sposób. Zważywszy na niewielką objętość – nieco ponad 100 stron – będzie to też rozczarowanie dla wszystkich tych, którzy zdążyli się już rozkochać w pełnometrażowych dziełach Somozy. Niewątpliwie dowodzi ona jednak erudycji autora i umiejętności rozrzucania po swych fabułach wszelkiego rodzaju emocji: wędrując tu od komedii przez groteskę aż po grozę, czytelnik „Listów...” ma wrażenie, że przedarł się raczej przez tysiącstronicowe tomiszcze niż skromną nowelkę.