Jest późna noc, za kilka godzin będzie świtać, chwilę później rześka powinnam zerwać się z łóżka i udać się do pracy. Cóż, na pewno udam się do pracy. Gorzej jednak będzie z tymi porannymi słowikami. Powód jest prosty. Pochłonęła mnie bez reszty niezwykła opowieść o pewnej alei. Pierwszą czynnością, jaką wykonałam po odłożeniu mojego egzemplarza „Alei bzów” Aleksandry Tyl, było wygooglowanie ciągu dalszego tej historii. Krótkie poszukiwania utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie tylko ja czuję, że powieść będzie kontynuowana. Za wiele wątków pozostało otwartych, zbyt wiele spraw nie zostało rozwiązanych. Ale, po kolei.
„Aleja bzów” to niezwykła opowieść o dość zwykłej dziewczynie. Pewnego wieczoru poznajemy Izabelę, która w drodze powrotnej z poszukiwań materiałów do wywiadu odwiedza swoją ukochaną babcię. Chwilę po opuszczeniu jej mieszkania wydarza się wypadek. Iza potrąca wilczura. Spanikowania nie wie co począć, jednak w chwili próby decyduje, że zabierze psinę z drogi i zawiezie do weterynarza. Pies bynajmniej nie jest bezpański i Izabeli dość szybko udaje się ustalić kim jest jego właściciel. Przez pewniej jednak czas nie jest w stanie oddać psiny. Gdy przychodzi moment pożegnania, Szeryf jest już jej najlepszym przyjacielem. Tym straszniejszy jest fakt, iż jego prawowity właściciel jest gburem, który postanowił wyeksmitować jej babcię ze starego pałacyku. To jak potoczy się sprawa eksmisji, czemu ma do niej dojść i w końcu kim jest Wiktor, dowiecie się czytając książkę Aleksandry Tyl.
Zdecydowanie poinformować was muszę, że książka jest… maksymalnym pochłaniaczem. Wciąga od pierwszych stron i niepozwala czytelnikowi oderwać się od choćby po to, by przygotować herbatę. Napisana jest niezwykle płynnym i jasnym językiem, bez zbędnych ubarwień i upiększeń tekstu. Mimo licznych przeszkód stawianych na drodze Izy, w końcu uśmiecha się do niej szczęście. Do tego okazuje się, że los spłatał jej figla, że nie wszystko złoto, co się świeci i nie każdy problem jest w rzeczywistości problemem. Postawy ludzi, w kręgu których zaczyna obracać się bohaterka, uświadamiają jej, jak niewielkie są jej problemy w obliczu nieszczęść, które często spadają na inne, bezbronne jednostki. Dodatkowo Iza dowiaduje się, że na świecie żyją jeszcze ludzie, którzy są w stanie pomóc innym bezinteresownie, z dobroci serca.
Przyznać muszę, że nie spodziewałam się takiej lektury. Nie myślałam, że książka aż tak mnie wciągnie. Nie przypuszczałam nawet, że tak zainteresują mnie losy jej bohaterów. Jestem niezmiernie szczęśliwa, że opowieść ta tak pozytywnie mnie zaskoczyła. Do tego otwarte zakończenie sprawia, iż zaczynam żywić nadzieję, iż wkrótce na rynku pojawi się kolejna książka Aleksandry Tyl, ukazująca dalsze losy przedstawionych w „Alei bzów” bohaterów.
Na koniec wspomnieć muszę, że książka nie posiada klasycznych rozdziałów. Tak, tak. Po raz koleiny się z tym spotkałam i niewiele brakowało bym odłożyła książkę na później. Przemogłam się jednak, z czego jestem niezmiernie zadowolona. W trakcie czytania okazało się, że autorka zastosowała konstrukcję, która niewiele odbiega od klasycznych rozdziałów, co oczywiście bardzo mnie ucieszyło.
Książkę polecam chyba wszystkim. I starszym i młodszym. I wielbicielom obyczajów i komedii. Niezwykle często zdarzało mi się podśmiewywać pod nosem, lub zakrywać oczy w oczekiwaniu na rozwój wypadków. Dodam jeszcze, że bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie główna bohaterka. Obawiałam się, że kolejne porażki będą podkopywały jej wiarę w siebie, a piętrzące się problemy będą dla niej nierozwiązywalne. Nic bardziej mylnego. To tylko udowadnia, jak silnym bodźcem dla ludzi może być świadomość, że należy cieszyć się każdym nadchodzącym dniem, bo gdzieś, tam, żyją inni, którzy naprawdę mają poważne problemy i dotykają ich prawdziwe nieszczęścia. Zachowanie zdrowego podejścia do własnych zawirowań losu, daje siłę do ich pokonywania. I to właśnie uświadamia Czytelnikowi powieść Aleksandry Tyl.