“Do diabła, była jedyną kobietą, która mnie rozumiała i akceptowała takiego, jaki byłem”.
[ współpraca reklamowa: @wydawnictwopapieroweserca ]
Jako fanka Pam Godwin, szczególnie jej powieści "Mroczna melodia", z ogromnym zainteresowaniem sięgnęłam po "Lekcje grzechu". Niestety, moje oczekiwania okazały się błędem – dawno nie trafiłam na książkę, która wzbudziłaby we mnie tak negatywne emocje.
Choć sam pomysł na fabułę miał potencjał i wątek religijny mógł być naprawdę intrygujący, to jednak brak jego rozwinięcia oraz postać głównego bohatera skutecznie odebrały książce urok. Magnus Falke to chodząca czerwona flaga, która wręcz wprawiła mnie w osłupienie.
Jedną z rzeczy, które mocno mnie zirytowały, był brak rozwinięcia wątku przyjaciółki Tinsley. Poza samą główną bohaterką, była to jedyna postać, która wniosła cokolwiek interesującego do tej opowieści.
Magnus Falke... O nim wolałabym w ogóle nie pisać, ale nie da się tego uniknąć. Jest jednym z najbardziej odrażających bohaterów, jakich spotkałam w literaturze. Co ciekawe, czytam wiele kontrowersyjnych książek, ale jego postać była granicą, której nie chciałam przekroczyć. Zwykle fascynują mnie bohaterowie o moralnie wątpliwych motywacjach – stalkerzy, seryjni mordercy – ale sposób, w jaki został przedstawiony Magnus, był po prostu najgorszy.
Falke bez trudu zdobył miejsce na podium najbardziej znienawidzonych przeze mnie postaci. Jego kary, takie jak odmawianie jedzenia, ciągłe poniżanie i sprawianie, że Tinsley czuła się okropnie na każdym kroku, były dla niego źródłem satysfakcji. Napędzała go władza, i tylko ona miała znaczenie. Jego przeszłość miała być pełna bólu i tragizmu, ale skończyło się na próbie wzbudzenia litości, która kompletnie mnie nie poruszyła. Oczekiwałam, że przeżył coś naprawdę strasznego, ale to, co otrzymałam, nawet w najmniejszym stopniu nie spełniło tych oczekiwań. Kolejne rozczarowanie.
Tinsley była na początku ciekawą postacią, ale wraz z rozwojem fabuły, jej wewnętrzne wartości powoli zanikały. W pewnym momencie nie byłam już pewna, do czego ta historia zmierza. Tinsley pragnęła jedynie normalnego życia, wolnego od manipulacji, ale zamiast tego, z jednego toksycznego środowiska (rodzina) wpadła w kolejne – w relację z Magnusem.
Najbardziej zastanawia mnie ich relacja, która zaczęła się od tego, że Falke nagle, po jednym spojrzeniu na Tinsley, zapragnął młodszej kobiety, mimo że wcześniej w takich nie gustował. Ciekawy obrót spraw, choć trudno powiedzieć, by miał sens. Tinsley była zupełnym przeciwieństwem wszystkiego, co Falke rzekomo wyznawał – jeśli w ogóle miał jakieś wartości. To, co między nimi się rozwijało, było niemalże cudem, całkowicie pozbawionym romantyzmu, mimo że relacja najwyraźniej miała mieć taki charakter. Sceny zbliżeń między nimi były tak nieprzyjemne, że w końcu zaczęłam je pomijać, bo obrzydzały mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie ich czytać.
Ostatni wątek, który chciałabym poruszyć, to religia. Sięgając po taką książkę, spodziewałam się przynajmniej minimalnego rozwinięcia tematu duchowości i konfliktów moralnych. Choć jestem osobą niewierzącą, fascynuje mnie to, co pociąga innych w wierze. Brzmi to może dziwnie, ale pomińmy ten szczegół. Wracając do książki – liczyłam na to, że główny bohater zmierzy się z poważnym konfliktem moralnym: czy powinien podążać ścieżką duchową, czy jednak pragnie czegoś zupełnie innego od życia. Może Tinsley miała być dla niego tym wybawieniem? Niestety, wątek ten rozczarował mnie tak bardzo, że nie wiem, czy warto o nim więcej pisać.
W tym kontekście zupełnie nie rozumiem, dlaczego "Priest" wywołał takie poruszenie. W porównaniu z "Lekcjami grzechu" to arcydzieło literatury.
Podsumowując, czy polecam "Lekcje grzechu"? Zdecydowanie nie. Jeśli chcecie poznać twórczość Pam Godwin, sięgnijcie raczej po "Mroczną melodię". To dużo lepszy wybór.