Kristin Harmel już po pierwszej lekturze trafiła u mnie do kategorii „biorę w ciemno”. „Las znikających gwiazd” to moja trzecia powieść autorki. I trafiła w moje ręce właśnie trochę w ciemno. Nie natknęłam się na nią, zanim nie zobaczyłam jej na półce w bibliotece. Po spojrzeniu na opis miałam jakieś niejasne uczucie, że wolałabym coś innego, ale wzięłam. I… to była bardzo dobra decyzja.
Yona przyszła na świat w 1920 roku w niemieckiej rodzinie w Berlinie. Jej ojciec był jednym z pierwszych członków partii nazistowskiej, a ona od urodzenia nosiła imię Inga. Yoną stała się, gdy w wieku dwóch lat została porwana przez pewną staruszkę. Jerusza pochodziła z żydowskiej rodziny, w której kobiety w kolejnych pokoleniach dziedziczyły specjalne zdolności. Ją przywiodły właśnie pod dom rodziny małej Ingi z silnym poczuciem, że musi uratować to dziecko. Yona od tamtej pory wraz ze staruszką żyła w lesie. W okolice siedlisk ludzkich wyprawiały się, tylko by zdobyć jedzenie, ubrania czy… książki. Jerusza dbała nie tylko, by dziewczynka posiadła całą wiedzę konieczną do przetrwania w naturze, lecz także uczyła ją języków oraz dostarczała tekstów naukowych.
W 1942 roku po śmierci Jeruszy Yona została sama w środku puszczy. W dodatku nagle okazało się, że musi zadbać nie tylko o siebie. W lesie zaczęli pojawiać się uciekinierzy z okolicznych gett. Dziewczyna wiedziała, że nie może zostawić ich samym sobie, musi nauczyć ich, jak radzić sobie w naturze.
Tworząc postać Yony, Harmel podjęła kilka ciekawych tematów. Po pierwsze i najbardziej oczywiste mamy bohaterkę, która mając sporą wiedzę, w ogóle nie czuje się kompetentna w relacjach z innymi ludźmi. Po dwudziestu latach spędzonych wyłącznie w towarzystwie zgorzkniałej, sarkastycznej Jeruszy nie odnajduje się w emocjach, nie wyczuwa żartów. Po drugie Yona jest w pewnym sensie obca w świecie, w którym się znajduje. Wojenne historie w powieściach są opisywane od wewnątrz, tutaj mamy bohaterkę, która wie, że dookoła toczy się wojna, ale sama w bardzo bezpośredni, pełny sposób jej nie doświadczyła. Pierwszy raz zderza się z rzeczywistością, gdy Żydzi, którym pomaga, zaczynają opowiadać swoje historie. Po trzecie Yona wychowywana była przez Jeruszę w tradycji żydowskiej. Choć poznała inne religie, ta była jej najbliższa. Czy dlatego może stać się częścią grupy, z którą mieszka? Czy jednak inne pochodzenie, brak wspólnych przeżyć powodują, że zawsze będzie obca?
Początek trochę „magiczny” nie do końca był w moim klimacie. Jednak kiedy Yona została sama, magia stała się bardziej… naturalna, a ja zupełnie dałam się wciągnąć w tę historię. Po początkowym dystansie, od tamtego momentu „Las znikających gwiazd” stawał mi się coraz bliższy. „Dom przy ulicy Amélie” tej samej autorki zachwycał mnie stylem, kibicowałam bohaterce, ale nie zostałam wciągnięta w sam środek Paryża. Tutaj zaś narracja w moim odczuciu nie ma w sobie żadnego wyjątkowego sznytu, a jednak całkowicie wciąga czytelnika w środek historii. Razem z Yoną jesteśmy w puszczy, w obozie Aleksandra, w miasteczku… Dodatkowo ma w sobie jakąś lekkość, która udziela się całej historii toczącej się przecież w czasie II wojny światowej. Przez to jak gdyby nawet najbardziej drastyczne historie przedstawione są z delikatnością, ale w przejmujący sposób.
Jestem typem czytelnika, który widząc grafikę z wyróżnionym motywem „poszukiwanie własnej tożsamości”, idzie dalej. A tutaj jedna z warstw powieści jest właśnie w całości o tym. I mało tego – ta warstwa podobała mi się najbardziej. To jak Yona próbowała umiejscowić się w świecie, w grupie… Czy może nazwać się Żydówką? Kim w czasie wojny czyni ją niemieckie pochodzenie? Dodatkowo w całej książce, w każdej warstwie jest bardzo dużo Boga, wiary. Nie w każdej powieści to dobrze wypada. Czasami jest zbyt patetycznie, czasami zbyt infantylnie, a tutaj łączy się to z całą historią bardzo naturalnie i bardzo dużo do niej wnosi.
Przez całą lekturę, byłam bardzo ciekawa, jak wypadnie zakończenie, bo w „Domu przy ulicy Amélie” w porównaniu z całą książką wypadło słabo. Czułam w nim narastający pośpiech, by dotrzeć do końca, i czy z tego powodu, czy innego, widziałam w nim też kilka miejsc, które fabularnie można by dopracować. W przypadku „Lasu spadających gwiazd” natrafiłam na LC na zarzut, że książką kończy się nagle. Ale… no właśnie, po prostu kończy się nagle, nie czułam tym razem, że autorka chciała mieć to już za sobą. A przecież każda książka musi gdzieś się skończyć ;) Więc według mnie zakończenie tej powieści wypadło znacznie lepiej.
Na koniec trzeba zaznaczyć, że „Las spadających gwiazd” to powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach. Postać i historia Yony to fikcja, ale do napisania historii Żydów ukrywających się w lesie latami zainspirowała autorkę historia grupy Bielskiego, która wówczas w puszczy na terenie dzisiejszej Białorusi stworzyła całą społeczność. Ich obóz był namiastką dobrze funkcjonującego miasteczka ze szpitalem, a nawet więzieniem. Grupa jest wspominana również w powieści, a w czasie jej pisania Kristin Harmel spotkała się w Stanach z Aronem Bielskim, młodszym bratem dowodzącego grupą.