Przykro mi pisać te słowa, bo wygląda na to, że wbijam gwóźdź do trumny.
Biorąc pod uwagę skromną liczbę czytelników drugiego tomu (stan na 19 sierpnia: jedna recenzja i to moja) można wysnuć przypuszczenie, że wydawnictwo pożałowało darmowych egzemplarzy i odpuściło sobie promocję książki.
Niestety, kolejną dobrze się zapowiadającą autorkę dopadł „syndrom drugiego tomu”. Część pierwsza serii: „Frania Tańska i tajemnica zaginionego obrazu” dawała duże nadzieje, część drugą ledwo się daje doczytać do końca.
Nie rozpoznaję trójki bohaterów, których polubiłam w pierwszej części. Tym razem nie ma ich za co lubić.
Lola jest zupełnie nijaka, nie odgrywa żadnej roli, pojawia się tylko po to, żeby poględzić na temat garderoby, i żeby było z kim wyjść na kolację.
Sandor zapewnia Franię o głębokim uczuciu, ale nie przeszkadza mu to uwodzić kolejnych panienek, i do tego robi to zupełnie bez wdzięku. Najpierw chce się pozbyć natrętnej wielbicielki, ale gdy tylko przydarza się okazja, nie może się powstrzymać, żeby jej nie przelecieć.
Główna bohaterka Frania, kiedyś sprytna i inteligentna, teraz jak wpadnie na jakiś trop, to trzyma się go kurczowo, nie widzi innych opcji i dopiero przypadek sprawia, że musi zmienić zdanie.
Najciekawszy mógłby być bohater drugoplanowy, Piwko – chłopek roztropek, omnibus imający się wszelakich zajęć, zgodnie z zasadą „praca ozłaca”, tylko zupełnie nie pojmuję, jak taki zdolniacha, który wszystko potrafi, może być takim tchórzem i tak bezwzględnie wierzyć w duchy.
Zawiązanie intrygi nie trzyma się kupy. Profesor archeologii, prowadzący wykopaliska na stanowisku datowanym na pięć tysięcy lat przed naszą erą, przecież zdaje sobie sprawę, że jego odkrycie na pewno ma wielką wartość dla nauki, ale nie znajdzie tam licznych artefaktów, na ekspozycję których potrzeba będzie kilku sal Muzeum Narodowego. Szkoda, że autorka nie wymyśliła bardziej sensownego powodu, aby wysłać Franię do obozu archeologów. Zapewne pisała w pośpiechu i nie miała na to czasu.
Zagadki kryminalnej w tej części praktycznie nie ma, za to na pierwszy plan wychodzą relacje damsko-męskie i dylematy Frani w rodzaju „czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie”. Niech i by sobie były, ale obok, a nie zamiast. To podobno kryminał.
Dramaturgii również nie uświadczysz. Historia dobrze się zaczyna, przez połowę książki czytam z zainteresowaniem, mając nadzieję, że coś zacznie się dziać, no i zaczyna się… nuda, czyli smętne poszukiwania „skarbu”, najpierw odnalezionego przez miejscowego młynarza, a potem przez niego ukrytego. A nad wszystkim krąży (dosłownie, bo w balonie) jakiś mityczny Kolekcjoner Widmo. Poszukiwania odbywają się na zasadzie: a może tam, a może tam, a może tam. Jak Panbócek pomoże w poszukiwaniach, to się uda. Panbócek schodzi z nieba i pomaga. Zawsze jest w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Na kilkanaście stron przed końcem coś wreszcie zaczyna się dziać. Trochę za późno.
Na pocieszenie po lekturze zostały tylko dobrze oddane realia przedwojennej Warszawy i tym razem również kujawskiej prowincji. Szkoda tylko, że ten naród wiejski taki na jedną modłę - zabobonny i głupi. Czuje się klimat tamtych czasów, w czym nie przeszkadza nienachalne promowanie niezależnych kobiet. Trzeba również docenić, zróżnicowany język i nienaganny styl. Na dobrą książkę to jednak za mało.
Ile to już razy zachwycałam się jakimś debiutem, sięgałam po następną powieść z nadzieją, która zamieniała się w rozczarowanie. Jest w tym tylko częściowa „wina” autorów. To wydawcy wymuszają, żeby kolejna książka została napisana szybko, dopóki czytelnicy pamiętają o autorze. Nie wszyscy potrafią pisać pod presją, a potem efekty są, jakie są. I nic się z tym nie da zrobić. Albo autor pisze pod dyktando, do swojej bańki fanów, którą najpierw sam musi stworzyć, albo znika. Innej opcji nie ma. Należałoby chyba poradzić autorce, żeby jak najszybciej zabrała się za tworzenie własnej bańki, choć nie wiem, czy to już nie za późno.