Marcin Mortka to autor, z którym nie miałam wcześniej przyjemności się poznać. Przypadkowo na jakimś bookstagramie w moje oczy rzuciła się przepiękna, niebieska okładka Mórz Wszetecznych wydana przez Wydawnictwo SQN i zapragnęłam mieć te książki (bo w serii są trzy) na swojej półce. Długo zastanawiałam się, czy moja chęć posiadania będzie proporcjonalna do zainteresowania, jakie wzbudzi we mnie czytana powieść, w końcu jednak postanowiłam zaryzykować. Ryzyko było o tyle mniejsze, że poczytałam kilka opinii, które pozytywnie nastawiały mnie do przygód Rolanda Wywijasa.
Morza Wszeteczne to historia wspomnianego wyżej pirata, kapitana, któremu na plecach wyrosły dwie macki. Roland ma nad nimi pełną kontrolę, jak nad każdą inną kończyną swojego ciała, także czyni z tego użytek. Zwłaszcza wtedy, gdy próbuje ukarać swoich podwładnych lub chce dowiedzieć się, kto próbował przejąć władzę na statku (a robił to za każdym razem, gdy z jakiegoś powodu znikał). W swojej kompanii pirackiej ma kilku innych gagatków, mniej lub bardziej inteligentnych, za to różniących się od siebie pod każdym względem. Jest na przykład Baobab, szaman obdarzony olbrzymią mocą magiczną, na co dzień zachowujący się dość odmiennie od reszty załogi. Jest Belbeluch, który nie tylko leczy ludzi, ale też ich zjada, co sprawia, że z usług medycznych załoga Rolanda niechętnie korzysta. Jest Grzmot, który szybciej mówi niż myśli, przez co ciężko go zrozumieć, a niektóre rzeczy musi sobie przegadać. Jest Ognik, zionący ogniem, jak sama nazwa mówi i kilku innych, którzy przypadli mi do serca.
Nasi bohaterowie stają w obliczu wojny między demonami i aniołami, i muszą zdecydować, po czyjej stronie się opowiedzą. Ale czy mają jakiś wybór? I czy którakolwiek z tych stron zasługuje na to, by na nią postawić?
Kiedy przystępowałam do czytania Mórz Wszetecznych spodziewałam się, że będzie to książka do poczytania. Taka bez historii, bez większych emocji. Po prostu usiądę, przeczytam i tyle. Czytając miałam podobne odczucia, tylko że czytałam tę książkę w każdej wolnej chwili. Chociaż jeden rozdział. Jeszcze jeden. Nawet nie zauważyłam, kiedy przygody Rolanda i jego załogi tak mnie wciągnęły. Powieść czyta się przyjemnie, choć nie ukrywam, że gubiłam się w tych wszystkich marynarskich pojęciach i czasami nie miałam pojęcia, co właściwie oni robią na tym statku. Marcin Mortka odrobił zadanie domowe i posługiwał się nazwami i określeniami, które znane są tylko prawdziwym wilkom morskim lub chociażby fanatykom tego zajęcia. Ja niestety nie należę ani do jednych, ani do drugich. Traktuję to jednak jako wielki plus, ponieważ dzięki temu można było lepiej wczuć się w klimat pirackiego statku.
Roland Wywijas na początku swojej podróży zdobył statek - Błędnego Rycerza, który przepełniony był mocami nieczystymi. Początkowo okręt wzbudzał strach i podejrzliwość wśród piratów, ale gdy udało się go opanować, stanowił wyzwanie dla wrogów. Ile zabawnych scen wynikało z nieumiejętnego posługiwania się językiem obcym! No cóż, Roland zdecydowanie nie jest poliglotą, a małe diabełki wykonywały wszystkie rozkazy z wyjątkową starannością. Również te, w których kapitan kazał udawać fokę czy kręcić się w kółko, trzymając za ogon.
Książkę czytało mi się bardzo przyjemnie. Bardzo mocno się wciągnęłam w opisywane przygody naszych bohaterów, nawet tego nie zauważając. Mimo że nie jestem fanką morskich opowieści, przy historii Rolanda Wywijasa i jego załogi bawiłam się wyśmienicie. A przepiękna okładka będzie cudownie wyglądać na półce.
Jeżeli lubisz luźne i zabawne historie o dość osobliwych bohaterach, Morza Wszeteczne powinny Ci się spodobać. Spodziewaj się tutaj licznych morskich walk (oraz tych niemorskich) i nieokrzesanego języka.