Jedną z książek, które od kilkunastu dni czekały na swoją kolej jest „Bad Boys Bring Heaven”, która szczerze mnie zaintrygowała i którą mogłam poznać dzięki uprzejmości wydawnictwa Editio Red, za co serdecznie dziękuję!
Przyznam szczerze, że książka jest gruba i zajęła mi trzy dni, a wyrobienie sobie na jej temat jednoznacznej opinii jest dla mnie sporym problemem, bo mam bardzo mieszane uczucia, nie tylko do samej treści ale również formy wydawania. Zacznę więc od tego, że pierwsze co rzuciło mi się w oczy i sprawiło, że nieco się nad lekturą męczyłam to czcionka. Jest ona za mała i naprawdę na dłuższą metę potrafi zmęczyć oczy. Rozumiem, że najprawdopodobniej wynika to z faktu, że fabuła jest naprawdę obszerna a powiększenie tej czcionki sprawiłoby, że w liczącej sobie dobrych 500 stron książce przybyłoby wiele dodatkowych, ale…
No właśnie, „ale” jest takie, że momentami ten tytuł potrafił wciągnąć, jednak w moim odczuciu było też trochę wątków, które za wiele nie wnosiły, a niepotrzebnie tą książkę wydłużały. Kolejną sprawą jest ilość poruszanych tam rzeczy. Momentami czułam się przytłoczona ilością bohaterów i wydarzeń. Łatwo było mi się w tym wszystkim pogubić i potrzebowałam chwili, żeby poukładać sobie wszystko w jedną spójną całość. Kreacja głównych bohaterów… Mieszane uczucia mam w tej kwestii, bo z jednej strony mają charakter i można ich poznać, ale z drugiej strony chwilami naprawdę irytują, a ich zachowanie nie wydaje się być do tych charakterów adekwatne. No i pozostaje jeszcze kwestia niezakończonych wątków. Trzy kropki i kolejny akapit rozpoczynający dalszą fabułę kilka dni później, to nie jest coś, czego oczekuję od książek.
Niemniej, tytuł ten ma też swoje plusy. Przede wszystkim jest nim przedstawienie typowego hate-love w wątku, gdzie naprawdę ma to rację bytu, a nie jest krótkim epizodem po którym zostaje tylko love. Wspomniane charaktery postaci również na plus. Mieli być z pazurem i są, choć w przypadku Hope… Nie wiem, jakoś nie podeszła mi kwestia tego, jak potrafiła sponiewierać chłopaków, wydawało mi się, że mimo jej oziębłości i pewności siebie, było tego trochę za dużo, biorąc pod uwagę to, że mówimy o chłopakach uważanych za typowych mięśniaków w szkole. Kolejnym plusem jest również przedstawienie siły przyjaźni w tym tytule. Przemówiło to do mnie, zainteresowało i usatysfakcjonowało bo jest to jedna z tych rzeczy, w której zobrazowaniu autorka poradziła sobie świetnie. No i sport. O ile sama lekkoatletyka nie interesuje mnie w ogóle, więc i tu nie czułam jakiegoś większego zainteresowania, tak kwestie boksu były już o wiele ciekawsze. Na koniec najważniejsze. W książce tej nie brakuje przemyśleń i fragmentów, które potrafią mimo wszystko złapać za serce i między innymi dzięki nim udało mi się przebrnąć przez tą cegiełkę.
Czy sięgnę po kolejne tomy jeśli się ukażą? Nie wiem. Biorąc pod uwagę to, że jest to książka przeznaczona raczej dla młodzieży, pewnie będę rozważać zapoznanie się z kontynuacją. Nie wykluczam jednak, że dam się skusić, a Wam polecam sięgnięcie po ten tytuł, byście mogli wyrobić sobie własne zdanie.