Z „Dublina” do „Irlandii”.
Edward Ruthefurd w swojej „Irlandii” kontynuuje wątki z wcześniejszej książki, z „Dublina”.
Śledzimy losy potomków bohaterów, których zdążyliśmy już poznać, a może nawet polubić. Pierwsza książka obejmuje ponad tysiąc lat historii Szmaragdowej Wyspy, druga - ledwie kilka setek, ale jakie to lata! Anglicy coraz bardziej ograniczają autonomię irlandzkich baronów, napływają nowi koloniści, różniący się od rdzennych Irlandczyków religią, zwyczajami, językiem, wprowadzane są nowe prawa. Ciężka ręka Korony ogranicza i dramatycznie utrudnia życie. Wojny domowe, bunty, rzezie, wielki głód, fala emigracji za ocean, powstanie i niepodległość. Sporo się dzieje, prawda?
Można powiedzieć, że „Irlandia” Edwarda Ruthefurda, to - przy zachowaniu wszelkich proporcji - taka nasza „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Bardzo wiekowi czytelnicy będą wiedzieć o czym mówię 😉.
Nigdy nie należałam do wielbicieli mitologii celtyckiej, do fanów kultury irlandzkiej, nie ryczałam na cały regulator „Kocham Cię jak Irlandię” 🍀, więc pomyślałam sobie, że będę obiektywnym czytelnikiem „Irlandii” Edwarda Ruthefurda. Z tym większą radością sięgnęłam po tę pozycję, że wiem, że autor nie masakruje historii, nie nagina jej, nie mitologizuje i nie zniekształca jakoś szczególnie.
Wszystkie powyższe warunki są dla mnie niebywale ważne, bo historia Irlandii od wieku XVII do współczesności jest niestety historią, która bardzo łatwo poddaje się manipulacji i mitologizowaniu. Linie podziałów, my i oni, są też dość dobrze zarysowane i nietrudno jest „stawać po stronie uciśnionych”. Wiadomo, że każdy chce być „my”, prawda?
„Irlandia” Edwarda Ruthefurda jest jak witraż.
Szkiełka, widziane każde z osobna, nie mówią nam wiele więcej ponad to, że są kolorowe. To dopiero całość robi wrażenie. Podobnie jak w witrażu bohaterem nie jest pojedynczy, oprawiony w ołów kawałek szkła, tak i w książce Ruthefurda bohaterem nie jest Brian, Orlando, Anne, Georgiana czy Barbara, tylko Irlandczycy jako grupa. To oni plus sama Irlandia, są właśnie bohaterem zbiorowym tej książki.
„Kochamy się, a gdy miłość napotyka trudności, zostaje nam lojalność. Pozostajemy temu wierni”. [s. 350]
Myśl, która przemknęła przez głowę jednemu z bohaterów „Irlandii” jest dla mnie jednocześnie zdaniem, które najlepiej charakteryzuje książkę i jej bohatera zbiorowego. Irlandczycy kochają swoją wyspę i swoich współbraci, chociaż proste to nie jest, podobnie, jak nie jest proste zdefiniowanie tego, kto jest ich współbratem.
„Irlandia” jest jak te sagi, które kiedyś opowiadano przy ogniskach, w zimowe wieczory, a których bohaterowie byli i dobrzy, i źli, i tchórzliwi, i odważni, i piękni, i paskudni, i lojalni i zdradzieccy. Niektórzy nawet mogli przyznać się do każdej z tych cech. Książka robi ogromne wrażenie także przez rozległość narracji i stopień opanowania materiału historycznego.
Do zalet tej książki zaliczam także jej… obiektywizm w podejściu do historii. Bardzo łatwo jest portretować wszystkich przybywających z Anglii jako „złych”, podobnie jak wszystkich protestantów jako „złych”. Ruthefurd przypomina jednak, że w unifikującym zapale monarchia angielska równie źle traktowała katolików, jak i protestantów nie będących członkami oficjalnego Kościoła Irlandii. I jedna, i druga grupa była odsunięta od urzędów czy uczestnictwa w życiu publicznym. Bycie irlandzkim katolikiem było równie ciężkie, jak bycie angielskim prezbiterianom. Autor nie ukrywa także, że jakaś forma reform była Irlandii potrzebna. Może nie taka, jaką zaserwował Londyn, ale jednak.
Zaletą „Irlandii” Edwarda Ruthefurda jest jej bolesna historyczność. Obnażenie mechanizmów społecznych i politycznych działających w społeczności Irlandii, układów między „starymi”, a „nowymi” Anglikami i „Irlandzkimi dzikusami”, czy „Szkotami”, stanowi mocny punkt książki. Podobnie jak prowadzenie czytelnika przez skomplikowaną politykę epok, które upływają prawie z każdą przeczytaną stronicą.
Beletrystyka czy dokument?
Owszem, czasem czyta się „Irlandię” jak fabularyzowany dokument historyczny, ale nie mam z tym kłopotów. Nie przywiązałam się do żadnego z bohaterów tej książki na tyle, żeby martwić się, kiedy ich czas się kończy i na kartach książki na plan pierwszy wychodzą ich potomkowie. Być może to wada książki, ale z drugiej strony… to nie indywidualne losy są tu ważne, tylko Irlandczycy i ich wyspa.
Cenię sobie postaci kobiece. Jestem feministką, ale nie znoszę anachronizmów i ahistorycznego podejścia do postaci w książkach historycznych. U Edwarda Ruthefurda, w jego „Irlandii”, postaci kobiece są silne i aktywne, czasem irytujące w najwyższym stopniu, czasem wydają się słabe, by w pewnym momencie pokazać stal. Każda z nich działa w konkretnych ramach społeczno-kulturowych i żadna nie jest postacią przeniesioną w przeszłość z XXI wieku. Są prawdziwe, i chociaż ich wybory mogą nas dziwić i zastanawiać, to w mojej opinii - są dobrze umocowane w historii. Bohaterki kobiece w „Irlandii” pokazują, jak przez wieki kobiety robiły, co tylko mogły, by zaznaczyć swoją obecność, by realizować się w świecie, nie tylko w domu, by walczyć o to, co dla nich drogie i ważne. Mimo zakazów, mimo zwyczajów, mimo patriarchalnego podejścia. Można i trzeba być sobą szczególnie wtedy, gdy to trudne. Tego uczą nas bohaterki „Irlandii” czy to te „dobre” czy te, których polubić się nie da.
Książka okrutnie historyczna
„Irlandia” Edwarda Ruthefurda to książka okrutna, pokazująca stosunki pomiędzy Londynem a Irlandią bez osłonek. Pokazuje szkodliwe przywiązanie do teorii ekonomicznej, które prowadzi do tragedii. Pokazuje ślepotę metropolii i negatywną rolę prasy. Brzmi znajomo? Nie powinno. 😎
Za każdym razem, gdy rządzący przedkładają ideologię i doktrynę ponad ludzi, dzieje się zło.
„- […] Ja jestem zwykłym torysem. Ty jesteś wigiem, przyjacielem irlandzkich katolików. Dlaczego twój rząd postępuje tak głupio?
- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.
- Ale ja umiem. Wigowie poślubili swoją doktrynę i kompletnie ignorują miejscowe warunki. Ale dzieckiem tego małżeństwa będzie głód, i to o niespotykanym zasięgu”. [s. 698]
Jest jeszcze jeden cytat z „Irlandii”, który wiele mówi o tej książce. Jesteśmy właśnie w czasach wielkiego głodu, kiedy zaraza ziemniaczana zniszczyła zbiory i skazała sporą część populacji na śmierć z wycieńczenia, lub na skutek chorób z nim związanych, jak dyzenteria, cholera, febra. Ocenia się, że na skutek głodu zmarło pół miliona osób z 9 milionowej populacji, a kolejne dwa miliony Irlandczyków wyemigrowały.
Akurat w tym punkcie narracji, z którego pochodzi cytowany fragment, śledzimy losy dwójki ludzi, Maureen i Stephena. Siostry Maureen umierają z głodu. Jej młodszy brat pyta:
„- Czy Mary i Caitlin umrą?
- Wszystko w rękach Boga. - Tylko tak umiała mu odpowiedzieć.
Gdy dziewczynki odeszły, przez dwa dni nie odezwał się ani słowem. W końcu zapytał:
- Czy one są teraz u Pana Boga?
- Tak. Razem z mamą i tatą. Wszyscy tam są.
- A gdzie jest Bóg?
- W niebie, Danielu.
Pokiwał powoli głową, jakby coś mu się wyjaśniło.
- Tak właśnie myślałem, że tutaj go nie ma.
Wiedziała, że powinna zaprzeczyć, powiedzieć, że Bóg jest i tutaj, ale nie znalazła w sobie tyle siły”. [s.729]
W tym niewielkim fragmencie widać styl autora: oszczędny i przejrzysty. Bohaterowie językowo są słabo zindywidualizowani. Musze przyznać, że z jednej strony jest to zaleta książki, z innej - jej ograniczenie, utrudniające nawiązanie „kontaktu” z postacią. Jednak trzeba pamiętać, że „Irlandia” jest epicką opowieścią, jest sagą. Gdybyśmy jako czytelnicy musieli się przebijać przez język każdego z bohaterów, kojarzyć jego charakterystykę, wyłapywać indywidualne śmiesznostki, pewnie utrudniłoby to nam czytanie.
Czy to dobra książka?
Tak. Dobra.
Obarczona wadami, związanymi głównie z mnogością bohaterów, rozległością czasu akcji, związkami tejże z rzeczywistymi wydarzeniami historycznymi.
Tak, ale…
Czytając „Irlandię”, miałam cały czas uczucie, że nie jestem się w stanie utożsamić się z żadną z postaci, że czytam te książkę jak podręcznik, z dużym dystansem emocjonalnym. Byłam ciekawa, jak autor podejdzie do opisu zdarzeń, jak pokaże czasy Cromwella, ale muszę się przyznać, że nie byłam ciekawa, co stanie się z bohaterami!!!
Czy Maureen wyjedzie do Stanów? Co zrobi Caitlin? Nie obchodziło mnie to w najmniejszym stopniu! Patrzyłam na, za przeproszeniem, big picture, i nie wiem, czy to dobrze. Czy literatura piękna powinna mnie dotykać jedynie na poziomie intelektualnym, pozostawiając mnie obojętną na poziomie emocji?
Nie wiem.
Ale i tak zachęcam Was do przeczytania „Irlandii” Edwarda Ruthefurda, przyda się, choćby po to, by otrząsnąć się z polskiej martyrologii. Nie tylko my mieliśmy paskudną historię. Tak prawdę mówiąc, nie było nacji, z którą matka historia obeszłaby się łagodnie. Czytajmy, żeby o tym nie zapomnieć.