W książce Keithe Donohue można wyczuć mocną inspirację twórczością Stephena Kinga. Paranormalny horror przeplata się tu z rodzinnym i całkiem przyziemnym dramatem, a miejscem wydarzeń jest sam stan Maine. Podobieństwa szybko się jednak kończą, bo pisarzowi zamiast prozy na poziomie Mistrza Grozy wyszedł gotowy materiał na przeciętny film grozy.
Państwo Keenan dźwigają na ramionach spory ciężar. Ich dziesięcioletni syn Jack Peter cierpi na odmianę zespołu Aspergera. Pomimo wszelkich trudności małżeństwo nie traciło wiary, że lekarze się mylą, a chłopiec wyjdzie z tego i powróci na łono społeczeństwa. Nadzieja zgasła trzy lata temu, gdy podczas ostatniego dnia wakacji Jack niemal utonął. Cudem wyrwany z objęć śmierci chłopiec powrócił odmieniony. Jego choroba się pogłębiła, zaczął częściej zamykać się w sobie, reaguje agresywnie na dotyk i panicznie boi się opuszczać dom w obawie przed czającym się na zewnątrz niebezpieczeństwem. Sytuacja stale się pogarsza. Jedyny przyjaciel chłopca coraz bardziej obawia się jego zachowania, w domu dzieją się niepokojące rzeczy, rodzice zaczynają przechodzić załamanie nerwowe, a wszystko wydaje się mieć związek z nieprzyjemnymi rysunkami tworzonymi przez Jacka.
Historia szybko przechodzi do rzeczy. Po wstępnym zarysowaniu fabuły zaczyna się dziać to, co zwykłe dzieje się w horrorach. Podłogi skrzypią, przeciąg otwiera okna, przerażający dzieciak mówi coś sam do siebie i wspomina o potworze pod łóżkiem, a za oknem ktoś chodzi, stuka, puka i zagląda przez szyby – nawiedzony dom jak się patrzy, wystarczy tylko poczekać, aż zza szafy wyskoczy duch zawodzącej wdowy. Na dobrą sprawę kreatywności w tym niewiele, a całą nadzieję przychodzi nam ulokować w tajemnicy, której obecność autor początkowo nam sugeruje. Tytułowy chłopiec jest niepokojący i przerażający – ma w sobie coś z Damiena, który w Omenie patrzył na wszystkich spod byka i trudno wyobrażać go sobie w inny sposób. Pojawia się więc pytanie, czy tym razem Asperger to rzeczywiście austriacki pediatra, czy może demon z czeluści piekielnych, który przerobił bezbronne dziecięce ciało na swój wakacyjny domek z widokiem na nieszczęśliwą rodzinę? Początkowo pomysł ten można kupić i oddać się snuciu przypuszczeń. Wystarczy jednak kilka rozdziałów, żeby powoli zacząć zdawać sobie sprawę, że Donehue myli tropy nieumiejętnie, a za nos wodzi nas tak nieporadnie, jakby chciał nas nabrać na sztuczkę z kciukiem – ale omyłkowo wystawił inny palec.
Kołem ratunkowym dla autora jest miejsce i czas akcji, które wybrał dla swojej historii. Nadmorskie turystyczne miasteczko opustoszałe po sezonie. Latarnia morska osnuta zimową mgiełką. Zbliżające się Boże Narodzenie wraz z narastającym mrozem oraz opadami śniegu. Cała ta scenografia robi książce lepiej niż wszystkie straszne rzeczy, które wymyślił sobie Donohue. W zasadzie to przede wszystkim wywołane przedświąteczną aurą skojarzenia są w stanie przykuć do lektury mocniej niż losy głównych bohaterów. Wyobrażenie przytłumionych zimowych kolorów, szronu pokrywającego szyby i dźwięki ognia trzaskającego w kominku tworzą atmosferę zarazem magiczną i niepokojącą, sprawiając, że wszelkie elementy straszące znacznie zyskują na jakości. Znając jednak przebieg i zakończenie historii, trudno nie odnieść wrażenia, że sztuka ta udała się autorowi zupełnie przez przypadek.
Atmosfera i klimat utrzymują się siłą rozpędu, a sam autor nie próbuje ich specjalnie zagęścić czy zbudować odpowiedniego napięcia. Od samego początku stawia na ilość, a nie jakość. Kolejne straszaki pojawiają się z częstotliwością serii z karabinu, a cichną szybciej niż echo po noworocznych fajerwerkach. Donohue straszy intensywnie i bez wytchnienia, wpadając w monotonny rytm, przestając dodawać tym cokolwiek do fabuły. Historia zaczyna toczyć się prostym schematem „straszno – dialog – znowu straszno”, wprowadzając nastrój tak senny, że chciałoby wsunąć się pod choinkę i na chwilę zmrużyć oko.
Sytuacje częściowo próbuje ratować wątek codziennego rodzinnego dramatu wpleciony między kolejne „potworne” sceny. Małżeństwo już od dawna przeżywa swój prywatny horror. Powykrzywiana istota, która nawiała z dziecięcego rysunku, nie robi na nich wrażenia, bo od lat walczą już z innym demonem. Asperger to przeciwnik o wiele gorszy, bo zamienia ukochanego syna w obcą i nieczułą powłokę. Autor czasem pozwala wpaść historii w prywatne tory, lecz i ten wątek nie wywołuje większych emocji. Bohaterom brak odpowiedniego rysu, zachowują się bez przekonania i opornie reagują na otaczające ich wydarzenia. Dialogi między nimi wypadają sztucznie, a dziesięcioletni chłopcy wypowiadają kwestie i snują przemyślenia, które nijak nie pasują do ich wieku. Jak im wszystkim mamy współczuć, skoro trudno w nich nawet uwierzyć?
O chłopcu, który rysował potwory przypomina najzwyklejszy filmowy horror przepełniony schematami i nadużywanymi pomysłami, który nie daje od siebie nic nowego. Wtórność fabuły jest tak duża, że w końcu na drugim planie pojawiają się poczciwy ksiądz oraz kobieta, która jak na imigrantkę przystało, dorzuca do historii odrobinę folkloru i przerażającą opowieść. Zamiast niepokojącej, wciągającej i porządnie straszącej historii dostajemy przegląd strasznych pomysłów, które z powodu fabularnych niedostatków wypadają mało atrakcyjnie. Natomiast braki w budowaniu napięcia sprawiają, że nawet te ciekawsze pomysły – chociażby upiorne niemowlaki wspinające się po elewacji – przestają robić na nas jakiekolwiek wrażenie.
Po całej tej monotonii wielki finał nie nadchodzi. Historia toczy się bez przekonania do samego końca, a za ostatnim rozdziałem nie kryją się prawie żadne szokujące fabularne przewrotki. Nie ma dla nas żadnej nagrody za przebrnięcie przez książkę. Wszelkie wątki poboczne okazują się sztucznymi zapychaczami, bo myleniem tropów z pewnością nie były. Próżno więc wyczekiwać momentu, w którym okaże się, że stało za tym, coś więcej – w szafie nie ma trupa, w piwnicy nie ma ducha, a zawodząca wdowa przeniosła się do sanatorium. W zasadzie tytuł mówi nam już wszystko.
O chłopcu, który rysował potwory to książka o chłopcu, który rysował potwory… i nic więcej od niej nie dostaniemy.
Drogi wędrowcze! Tak, Ty! Skoro dotarłeś/aś aż tu, to znaczy, że Ci się spodobało. W takim przypadku koniecznie zajrzyj na
RuBryką Popkulturalną. Tam znajdziesz jeszcze więcej ciekawych tekstów, dyskusji i okazji do żartów!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 5/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl