drugs, sex and rock n'roll.
dawno nie wymęczyłam się tak nad jakąś książką, tak wynudziłam.
wiecie co powinna mieć (fikcyjna) biografia zespołu rockowego? nie masz muzyki, piosenek ani zdjęć, skoro to fikcja, nie ma też starej gwardii fanów, którzy kupią z sentymentu - więc powinna to być biografia, gdzie czytelnik w trakcie stwierdzi jedną z dwóch rzeczy:
1) to nie mogło się wydarzyć, nikt nie dałby rady tego przeżyć, to nie może być prawda - bo tak nierealna będzie ta historia, tak pokręcona, powodująca, że zastanawiasz się nad granicami ludzkiego ciała i pomysłowości,
2) nie dam rady, nie przeczytam dalej - to akurat kilka lat temu była moja reakcja, gdy zaczynałam czytać biografię jednego zespołu rockowego, po prostu scena przekraczała moje pojęcie, była zbyt mocna dla mojej psychiki (wtedy).
biografia powinna balansować na granicy realności i nierealności, wręcz nieprawdopodobieństwa - bo wiecie co? gwiazdy rocka przyciągają problemy do siebie jak magnes metalowe opiłki. są rozpoznawalni, czują, że są królami świata, a sodówa im (czasem) uderza do głowy. a to sprowadza kłopoty i andegdoty, akcje, do jakich by nikt z nas się nigdy nie posunął.
a przygodny seks i narkotyki tego nie załatwią. tej książce brakuje takiego zwyczajnego "kurwa", takiej reakcji u czytelnika - takiego "co? jak? niemożliwe!". zabrakło tym gwiazdom blasku.
brakuje w niej równowagi - trzy razy zdążyłam zapomnieć kto kim jest w zespole albo kim jest połowa członków; jasne, każdy zespół muzyczny pewnie ma najbardziej rozpoznawalnych i przebojowych członków - lidera czy liderów - a reszta stanowi w historii pewne tło dla tych na froncie. a przynajmniej tak się wydaje na pierwszy rzut oka; czasem wynika to z bardziej rozpoznawalnego wyglądu, afer czy zachowania, a czasem decyzji, aby po prostu - pozostać w cieniu, nie wychylać się, z braku poczucia, że potrzebna jest większa rozpoznawalność.
ale to zwykle zmienia się, gdy zagłębia się w historie takich zespołów - poznaje się ich historie, motywy, historie, wielkie wzloty i wielkie upadki.
zespół, jak wskazuje nazwa, to nie tylko jedna osoba, to nie tylko frontman, wokalista; a gdy bierzemy na tapet, jak w książce, cały zespół, to powinno to mieć miejsce wybrzmieć, a praktycznie całość książki opiera się na osi Daisy Jones -- Billy Dunne, ale hej, książka to nie "Daisy Jones & Billy Dunne"
tak naprawdę to jest historia miłosna. pod przykrywką, obrokacona muzyką, seksem, alkoholem i narkotykami.
forma od początku przypominała mi bardziej scenariusz - skrypt - serialu dokumentalnego na Netflixie niż biografię czy książkę fabularną. zabrakło scen, zdjęć, twarzy, nagrań. ten tekst zagrałby jako tło dla dokumentu, gdzie lektor czy bohaterowie opowiadaliby swoje kwestie, siedząc przed kamerą x lat po tych wydarzeniach. jasne, są teksty piosenek, jest mowa o płytach, są koncerty czy występy w telewizji. ale brakuje temu głębi.
ta forma na pewno jest ciekawa, ale brakuje w niej plastyczności - albo nie pasuje po prostu do tej historii.
wszystko kręci się wokół dwóch bohaterów, gdy zespół ma ile? 6? 7? członków? mam wrażenie, że ich historie pojawiają się na zasadzie "a dobra, ten, jak mu było? był taki perkusista... o, to do niego pasuje. okej, zapełniamy kilka stron i lecimy znowu do zakochanej pary."
bogowie. może wkurza mnie to, bo nie polubiłam żadnej z tych dwóch postaci, a reszty nie mogłam zbytnio poznać. zabrakło też przemieszania - to norma w zespołach, że ktoś przychodzi, ktoś odchodzi z zespołu. a tu przez cały czas - mistyczna całość pod rygorem Billy'ego.
nie podobała mi się kreacja Daisy - napuszona, chodzący seksapil, normalnie feromony z niej kapią. jak to może mieć każdego, ale oczywiście - zakazany owoc smakuje najlepiej. pewnie, nie mam problemu z okazywaniem kobiecości, seksualności czy wykorzystywaniem tego, ale Daisy brzmiała jak postać z bajek. piękna, inteligentna, pomysłowa, o cudownym głosie - wypisz wymaluj ideał, bez skazy (narkotyków nie liczę w imię zasady - kto wtedy w branży nie brał?).
wiecie, czemu kochamy gwiazdy rocka? bo są jak gwiazdy - te kosmiczne ciała - tak bardzo poza naszym zasięgiem, tak bardzo tajemnicze i niezbadane, żyjący życiem, jakim my nigdy nie bylibyśmy w stanie żuć, a podświadomie - także byśmy nie chcieli.
nie tutaj. ja wiem, że biografie gwiazd potrafią je znormalizować, trochę odczarować, uczynić bardziej ludzkimi. ale w tej branży dzieje się wiele złych rzeczy - aresztowania, oskarżenia, kłótnie, a nawet śmierć. kochanie, złamane serce jest zbyt zwykłe.
lista śmierci w biznesie muzycznym jest znacznie dłuższa niż ktokolwiek z nas by chciał. lista śmierci spowodowanej narkotykami jest jeszcze dłuższa. a z książki nie wynika nawet, aby którykolwiek z bohaterów miał po latach szczególne problemy zdrowia fizycznego po odstawieniu -problemy z wątrobą? rozrusznik serca? nie, ćpali na umór, pili na beczki, ale nic ani im - ani ich zdrowiu - się zbytnio nie działo.
chodzi mi o kwestię skali - były pewne problemy poruszone w książce, ale ponownie - nawet ich rozwiązanie wydaje się dość proste, to nie droga poznaczona upadkami i nieudanymi próbami.
pamiętajmy, że lata 70. to złote czasy Mr Brownstone - heroiny, magicznych strzałów. heroina niszczy, fizycznie i psychicznie. narkotyki mogą odebrać piękno - głos - cały dar, jaki posiadali na siebie członkowie The Six.
zabrakło "chemii" między innymi bohaterami; nie mówię o związkach czy miłości, ale zwyczajnie -przyjaźni, kontakcie; pewnie, były opisane pewne zgrzyty, ktoś mieszkał z kimś, ale wiele z tego nie wynikło - nie wpadł nagle nieznaczący członek zespołu1 z nieznaczących członkiem zespołu2 i tekstem - słuchajcie, mamy hit i chociażby najbardziej absurdalną piosenką jaką kiedykolwiek słyszeliście; zabrakło też zwyczajnej zabawy, dobrych chwil. wygłupów, próbowania, testowania, eksperymentu - muzyka i świat w tamtym czasie to jeden wielki eksperyment, więc czemu nie The Six? czemu wszystko musiało być pisane przez jednego pod dyktando tego samego?
sądzę, że tej historii lepiej zrobiłoby inne zakończenie. urwane. niepewne. przypadek losu, rozpad z niczyjej winy, a nie w imię największej potęgi tego świata - miłości. i nie oszukujmy się - mieli cholernie dużo szczęścia. tam, gdzie zaczynali, tam kończyli; kto chociaż lizną świata muzycznego, ten wie, że mało kto staje się sławny w tym samym miejscu, gdzie zaczynał; zaczyna się w jednym garażu, przechodzi do drugiego, coś się rozpada, coś powstaje, łączy [skądś wzięło się Guns N' Roses]; a The Six? jak zalana forma. nierealni.
nie bez kozery nadałam tej opinii taki, a nie inny tytuł - chciałam od tej książki epickiej, przewrotnej historii zespołu z lat 70., a dostałam - historię miłosną. ale zarazem pewnie nie jestem pewnie bez winy; nie poświęciłam tej książce serca. czytałam bardziej z musu, licząc, że się rozkręci, zarazem nie robiąc nic, aby sobie pomóc; w tle nie leciała muzyka z lat 70., nie szukałam inspirujących wyobraźnię zdjęć, nie czułam potrzeby "wczucia się w klimat".
kiedy ta recenzja była praktycznie napisana i zostało mi tylko ją poprawić, podczas słuchania muzyki dotarło do mnie - tej książce brakuje najważniejszego elementu - muzyki. wiem, że potwornie ciężko jest "opisać" muzykę, to uczucie, gdy serce przyspiesza, noga sama chodzi, a czasem wręcz chce się wstać, poskakać i pomachać rękami czy zdzierać sobie gardło. to są czyste emocje, odruchy, wspomnienia, których nie da się sztucznie wytworzyć.
ale tutaj nawet nikt nie próbował. jasne, była mowa - byli tacy członkowie zespołu, grali na takich i innych instrumentach, były solówki i takie tam, rzecz jasna były teksty piosenek. jasne, tekst piosenki to jej oś, to jest to, co wyrywa się z gardeł - to się śpiewa. ale tekst bez muzyki przypomina jedynie wiersz, pozostawiając interpretację, wykonanie odbiorcy - a gdy dotarłam do ostatnich stron książki, właśnie z tekstami z Aurory, już mi się nie chciało. byłam zmęczona tą książką, chciałam ją skończyć, więc przeleciałam wzrokiem tekst, bez poświęcania uwagi znaczeniu, rytmowi czy jakimkolwiek próbom wyobrażenia sobie ich w formie piosenki. hitu.
były nawet opisy zachowania tłumu. ale zabrakło nawet sugestii - typu porównywano nas do zespołu X, graliśmy podobnie do Y, wzorowali się na nas Z i mówię tutaj o realnych zespołach. o kimś, czyją muzykę można puścić na słuchawkach, poczuć. pamiętajmy, że muzyka to znacznie bardziej skomplikowana sprawa niż sam tekst; to skomplikowany proces, to promocja, skojarzenie, przekazywanie jej.
jakby ktoś się zastanawiał - przyszło mi to do głowy gdy słuchałam The Final Countdown. piosenki, którą uwielbiałam już za dzieciaka, gdy nie było mowy o znaniu angielskiego, a co dopiero zrozumieniu i przetworzeniu tekstu.
zdaje mi się, że to nie jest debiut TJR. serio nie dałoby się skrzyknąć kilku osób, żeby nagrali Aurorę i ze dwie inne piosenki jako The Six? możliwy viral takiej piosenki pomógłby tylko tej książce w promocji.
zabrakło emocji - wypowiedzi fanów. emocji. wspomnień. nie chcę sugerować takich w stylu najmniejszej linii oporu jak "straciłam dziewictwo do Aurory" czy "oświadczył mi się w rytmach takiej i takiej piosenki", ale... Daisy Jones i The Six znamy praktycznie jedynie z perspektywy ich i najbliższych im osób - rodziny, przyjaciół, producentów czy techników muzycznych. a co z fanami? co z tymi, z którymi rywalizowali? powstaje wrażenie, że to obraz wybrakowany, niepełny, zatarty przez upływ czasu. fajnie zagrać mogłyby upozorowane wstawki z gazet; widziałam już takie zabiegi w innych książkach; zabrakło głębi.
pewnie są ludzie, dla których ta książka to chodzący sentyment do dzieciństwa czy ukochanej muzyki. przyznaje, że ja większym sentymentem darzę lata 80., chociaż 70. pewnie też nie brakuje (chociaż nie jako hity młodości), muzykę słuchaną w samochodzie, czy muzykę 00. czy wręcz 10. XXI, przy której ja dorastałam i brzmi jak powrót do domu. u mnie sentyment i sztuczne wspomnienia zespołu The Six nie działają.