„Zbawiciel” to moje drugie spotkanie z twórczością autora. Po rewelacyjnej powieści „Sieci widma” wiedziałam, że muszę przeczytać kolejną książkę Leszka Hermana. Nie spodziewałam się tylko, że „Zbawiciel” to czwarty tom cyklu „Sedinum”, a nie czytałam trzech wcześniejszych. Mój błąd, nie sprawdziłam tego. Tak bardzo cieszyłam się na kolejne spotkanie z autorem. Na szczęście okazało się, że nie muszę znać poprzednich tomów, aby cieszyć się lekturą najnowszej książki autora. Jeśli więc jesteście w takiej sytuacji jak ja, nie rezygnujcie z przeczytania książki, bo to właściwie osobna historia i poprzednie tomy możecie nadrobić w innym czasie.
Akcja powieści toczy się w Szczecinie w pozornie nie związanych ze sobą miejscach. Na Łasztowni trwają prace przy odbudowie zniszczonych w czasie wojny spichlerzy. Wszystko idzie gładko, do momentu aż pracownicy natrafiają na coś dziwnego, zalane betonem piwnice. Kilka dni później, w katedrze, podczas koncertu muzyki organowej, dochodzi do wybuchu, który uwalnia mnóstwo kolorowych płatków kwiatów. Wydarzenie to zostaje potraktowane przez media jako happening proekologicznej grupy i zignorowane. Do czasu, aż media otrzymują tajemniczą wiadomość z szyfrem i groźbą podpisaną przez kogoś chowającego się za pseudonimem Heiland der Welt, co z niemieckiego oznacza „Zbawiciel świata”. W „Dzienniku Szczecińskim” sprawę opisuje Urszula, mocno faworyzowana przez nową szefową. Bagatelizuje sprawę i nic nie robi sobie z rad współpracowników. W zaistniałej sytuacji Paulina i Piotr postanawiają rozwiązać tę zagadkę na własną rękę. W rozwikłanie tajemniczego szyfru angażują swojego przyjaciela, architekta. Kolejny atak utwierdza ich w przekonaniu, że jest to grubsza sprawa. Czy zdążą rozwiązać tę zagadkę zanim nastąpi kolejny atak? Kim jest nieuchwytny Heiand der Welt, który terroryzuje Szczecin?
Tym, co zwraca uwagę w powieści Leszka Hermana jest jej wielowątkowość i przepięknie wplecione w fabułę historyczne tło. Początkowo niezwiązane ze sobą wątki splatają się z czasem, aby stworzyć spójną całość. Najlepsza zabawa polega jednak na tym, aby spróbować samemu dojść do tego, o co w tym wszystkim chodzi. Samemu spróbować połączyć rozsypane fragmenty układanki i stworzyć trzymającą się kupy całość. Wskazówki są, owszem. Wszystko, co napotykamy po drodze w tej fascynującej opowieści, ma nas naprowadzić na właściwy trop. Nawet historyczne dodatki mają znaczenie dla sprawy. Muszę jednak przyznać, że rozwikłanie zagadki nie jest łatwe. Mnie się nie udało i dlatego zakończenie powieści dosłownie wbiło mnie w fotel. Zaskoczenie level hard serwuje ta książka.
Brawa dla autora za powieść pełną nieoczywistości, zaskakującą i przytrzymującą przy książce przez dobre kilka godzin pod rząd bez możliwości jakiegokolwiek ruchu. Brawa również za świetnie wykreowane postacie, z bagażem doświadczeń i z masą przemyśleń. Takie, których poczynania chce się śledzić i śledzi się z wypiekami na twarzy. Czasami irytujące, a czasem zachwycające. Popełniające błędy i wyciągające z nich wnioski. Wywołujące skrajnie różne emocje. Bez wątpienia jednak na wskroś prawdziwe. I dające się lubić (z drobnymi wyjątkami). Rozwojowi akcji również nie mam nic do zarzucenia. Jest dokładnie tak, jak powinno być. Akcja biegnie na tyle szybko, aby nie znużyć czytelnika, jednak nie gna na łeb na szyję. Jest idealnie zbilansowana, co pozwala doskonale wczuć się w sytuację. Podoba mi się również swoboda z jaką autor wplata w fabułę elementy obyczajowe. Nic tu nie zgrzyta, wszystko trzyma się kupy, a czytelnik ma okazję podejrzeć od kuchni pracę dziennikarzy. Książkę czyta się szybko, mimo jej dość imponującej objętości. A to dlatego, że wciąga. Jak już się wejdzie w ten świat, nie chce się go opuszczać ani na moment.