Marzenia. Czym one tak właściwie są? Niespodziewanymi zachciankami, które bezczelnie przenikają przez nasz umysł, starając się stłamsić rzeczywisty bieg zdarzeń? Przecież nie ma nic gorszego, niż bawienie się w domysły „co by było, gdyby...”, kiedy trzeba skupić się na tym, co jest pewne. A może marzenia są czymś, co jednak ma rację bytu? W końcu wystarczy sprawić, że słowa przeistoczą się w czyny i pracą własnych rąk spróbujemy zdobyć to, czego tak bardzo pragniemy. W końcu nie bez przyczyny istnieje słynne powiedzenie „marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia!”. Sama Catherine skłania się ku tej drugiej wersji. Ona i jej przyjaciółka od wielu lat snują plany wspólnego prowadzenia najbardziej rozchwytywanej w Królestwie Kier cukierni, zadowalając podniebienia każdego klienta. Tylko jak otworzyć własną działalność, kiedy jest się córką wpływowych ludzi, na dodatek dziewczyną, która wpadła w oko samemu królowi?
KRAINA CZARÓW MLEKIEM I SŁODYCZĄ PŁYNĄCA... ABY NA PEWNO?
Przy tej książce nietrudno usłyszeć pieśń ludu żołądka, kiedy Marissa Meyer znęca się nad nami, zaczynając całą historię w apetyczny sposób. Słodki aromat wypieków towarzyszył mi już od początku, co w połączeniu z rozprzestrzeniającą się magiczną mgiełką szybko sprawiło, że dałam się porwać temu nurtowi. Fabuła rozpędzała się swoim nienarzuconym rytmem. Czas płynął powoli, leniwie, a przenikająca między wersami radość wprawiała mnie w pozytywny nastrój. A dawka tego wszystkiego nabrała sił, kiedy do akcji wkroczył Figiel (Jest, ale o tym pomówię znacznie później). Wtedy prócz wypieków zostałam uraczona zalotami. Zalotami, które sprawiały, że nie wiedziałam, co ze sobą począć. Wpleciona w nie nić żartobliwego tonu nieraz zmniejszała dawkę cukru (a uwierzcie – czasem mnie zaczynało mdlić). Prężyła się ona dumnie, niejednokrotnie skazując na łapczywe łapanie powietrza. W takich chwilach czułam się jak ryba wyrzucona na brzeg! Co rusz siedziałam z szerokim uśmiechem na ustach, przez co wielu mogłoby mnie posądzić o szaleństwo. Tylko... co by to była za książka, gdybyśmy tylko żyli szczęśliwymi chwilami? Nieautentyczna. A „Bez serca” na pewno taka nie była. Także chwilami musiałam robić czytelnicze uniki, kiedy fabuła wysuwała pazury, sponsorując szybsze bicie serca. Trzeba było wtedy uważać, aby nie wyskoczyło z piersi! Również miłosne uniesienia musiały zostać stłumione przez niepewny los Catherine. Postawiona w niezbyt przyjemnej sytuacji, próbowała znaleźć rozwiązanie problemów. Z każdym kolejnym jej ruchem było coraz gorzej i gorzej. Nawet nie wiecie, ile razy złapałam się za głowę, gdy przychodziło poznać wynik jej wymyślnych eksperymentów... A to jeszcze nie wszystko...
Nie można zapominać o tajemniczym, krwiożerczym czynniku. Wszelkie adoracje, uczuciowe problemy oraz wykwintne bale ustępowały miejsca przerażeniu oraz obawom o dalsze losy Królestwa Kier. Siejący postrach potwór zaszczepił w mieszkańcach nutkę niepewności, która brzmiała tuż do samego końca. Szkoda tylko, że już w trakcie lektury wiedziałam, kto stoi za tym wszystkim stoi i rozwikłanie tej zagadki wywołało u mnie takie głośne „Meh”. W sumie było wiele takich momentów, gdzie bez problemu przewidywałam bieg zdarzeń, ale nie można odmówić Marissie Meyer, że nie umie zaskakiwać. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że autorka umiała namieszać w głowach, by koniec końców przedstawić zupełnie inny wynik równania, gdzie już chciałam się chwalić swoją wiedzą.
Doskonale wiedziałam, że nie mogę spodziewać się szczęśliwego zakończenia – w końcu miałam do czynienia z przeszłością samej Królowej Kier. Każdy z nas wie, że przy niej byłoby to niemożliwe. I gdyby takowe ujrzało światło dzienne, byłabym w ogromnym szoku. Tylko że nawet bez tego moja szczęka zaciskała się od powstrzymywanego krzyku. Nie w sensie, że chciałam donośnie powiedzieć, iż to kpina w żywe oczy, a... czułam się przerażona. Poziom brutalności, z jakim przyszło mi się zmierzyć... Po tym, co mnie do tej pory spotykało, wydawał się wybijać poza skalę, uruchamiając wszelakie alarmy nakazujące znaleźć schron. Czułam się przesycona strachem. Marissa Meyer pojechała po całości. I to mnie cieszy.
CO MUSI SIĘ WYDARZYĆ, ABY MIŁA I UCZYNNA DZIEWCZYNA STAŁA SIĘ POSTRACHEM LUDZI?
Nie da się nie zauważyć, że pieczenie jest całym światem Catherine. Dziewczyna, gdyby mogła, spędzałaby całe dnie w kuchni, tworząc pyszne smakołyki lub rozmawiając ze swoją przyjaciółką na temat otwarcia cukierni. Właśnie – gdyby mogła. Cath należy do szanowanej rodziny, gdzie ta, starając się jej zapewnić lepszy byt, sprowadziła na nią tylko nieszczęście. Nastolatka nie mogła pogodzić się z wolą rodziców, tylko że... nie umiała się im przeciwstawić. Chociaż sama na jej miejscu już dawno bym im powiedziała, co o tym wszystkim myślę, czym skazałabym się na wydziedziczenie, ale w przypadku Catherine oznaczałoby to, że straciłaby dobre imię. Wtedy jej wymarzona cukiernia nie byłaby oblegana przez ludzi, bo... kto by chodził się żywić do „wyklętej świruski”? Tym samym musiała gryźć się w język i godzić na ich zachcianki. Była po prostu posłuszną córeczką. Nastawienie dziewczyny zmieniało się wraz z pogłębiającą się relacją z zamkowym Jokerem. To właśnie on i silne uczucie do niego sprawiło, że powoli przeciwstawiała się rodzicom. Figiel nauczył ją cieszenia się chwilą oraz podejmowania decyzji bez chwili zastanowienia się nad ich konsekwencjami. Po prostu pokazał jej, czym tak właściwie jest życie. Niestety wszystko to pryskało jak bańka mydlana, kiedy przychodziły słynne ograniczenia, przez co wracała do punktu wyjścia. Bolało to nie tylko mnie, ale również tych, którzy ją otaczali i kochali. Sam Joker dostawał emocjonalne „liście” w twarz, kiedy Cath robiła mu nadzieję, by parę sekund po wspaniałych przygodach wszystko przekreślała. A samo nadejście tej olbrzymiej zmiany, jaka w niej zaszła wraz z makabryczną chwilą... Gwałtowna, bolesna, a zarazem piękna i przytłaczająca. Pełna empatii, posłuszna Catherine pokazała pazury, rozpoczynając swoją przygodę z tytułem słynnej Królowej Kier.
Nie jestem w stanie ukryć tego, jak bardzo denerwowali mnie bohaterowie, którzy tutaj występowali. Markiza Skalistej Zatoki Żółwiowej, a zarazem matka Cath, niejednokrotnie zalazła mi za skórę. Jej silne naciski na córkę, aby poślubiła króla, były czystą kpiną. Doskonale rozumiałam, że to wiązało się z wielką szansą dla niej, jednak mogła chociaż raz pomyśleć o jej dobru, niżeli nakazywać jej zostania żoną kogoś, kogo zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. Bo to, co wyprawiał Król Kier, wołało o pomstę do nieba. Chciało mi się płakać nad jego lekkomyślnością i zdziecinniałą ideologią. Naszą krainę atakuje niebezpieczny potwór, który zabija? Wuj z tym, urządźmy kolejny bal, niech ludzie o tym nie myślą! Bo rozmyślanie o tym dołowało, a przecież trzeba żyć i uśmiechać się od ucha do ucha! Zastanawia mnie, jak on właściwie rządził krajem, skoro nawet proste sprawy sprawiały mu wiele kłopotów, a co dopiero zapanowanie nad swoimi ludźmi i sprawami związanymi z mieszkańcami. Za to nie mogę powiedzieć złego słowa o słynnym Kocie oraz Kapeluszniku, których szczerość oraz odwaga mi imponowały. Byli uczciwi w tym, co robili i to się wyczuwało z miejsca. Za to nie wiem, co mam powiedzieć o Mary Ann, służącej (a zarazem przyjaciółce Cath), bo jak w jednej chwili ubóstwiałam tę dziewczynę, tak w kolejnej pragnęłam tylko i wyłącznie, aby zniknęła i nigdy nie wracała. Tym samym mogę śmiało powiedzieć, że Marissa Meyer umie wykreować doskonałych, wzbudzających skrajne emocje bohaterów.
PANI GODNOŚĆ? MARISSA MEYER, TAK? I NIE MYLIĆ ZE STEPHENIE?
To już trochę nudne, kiedy wspominam, że to nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością danego autora. Cóż jednak poradzę na to, iż taka prawda, bo Marissę Meyer (a raczej jej wyobraźnię) poznałam poprzez słynną Sagę Księżycową. Jestem w niej zakochana, dlatego kiedy Meredith z bloga Strefa Czytania Obowiązuje Wszędzie ogłosiła Book Tour, zaryzykowałam ze zgłoszeniem się. Chciałam raz jeszcze spotkać się z tą autorką i sprawdzić, co tam u jej twórczości słychać. I po moich dogłębnych badaniach stwierdzam, że z książki na książkę... jest coraz lepiej! Marissa Meyer ponownie zachwyciła mnie wykreowanym przez siebie światem, który oczarowuje już od pierwszej strony. Jej lekkie pióro, umiejętne dobieranie słów oraz barwne opisy połączyły siły, wyczarowując niesamowitą historię. Nie da się również ukryć, że wyraźnie podkreśliło, jak ważne są relacje międzyludzkie i to, aby umieć się porozumiewać tak, by każda ze stron czuła się równej pozycji. No i wiadomo: znalazłoby się trochę czynników do poprawy, ale i tak ubóstwiam ją i wyczekuję jej każdej książki jak głodny pies miski pełnej jedzenia.
I coś jeszcze...
Nie mam nic do drobnych błędów, które okazyjnie ujawniają się podczas czytania książek. Wiadomo – nikt nie jest idealny, co oznacza, że każdemu – prędzej czy później – podwinie się noga. Wtedy też szczególnie nie zwracam na nie uwagi. Niestety w przypadku wydawnictwa Papierowy księżyc to nie pierwszy raz, gdy dostrzegam w wydanych przez nich książkach błędy interpunkcyjne (brakujące przecinki lub ich obecność w miejscach, gdzie powinny być kropki, i na odwrót), pozjadane litery czy też pozmieniane, jakby w trakcie korekty przeszły operację plastyczną. Również niemałym zaskoczeniem było, kiedy Joker przedstawił się jako Figiel, chociaż opis wyraźniej wskazywał, że Catherine spotkała na swojej drodze Jesta. Tak, wiem, postanowiono skorzystać z tłumaczenia, ale w takim razie po co jego oryginalne imię w opisie? Konflikt interesów czy ogólne niedopatrzenie?
Podsumowując, „Bez serca” to przede wszystkim historia pełna zawirowań miłosnych, bolesnych w odczuciach zakrętów losu oraz wahań między odwagą a szaleństwem. Marissa Meyer stworzyła klimatyczny prequel „Alicji w Krainie Czarów”, który nie tylko pozbawi was tchu i złamie wam serce – on również je skradnie. W końcu sam tytuł książki to wyraźnie wskazuje.