„Przez cały ten czas to w nich narastało, powoli i niezmiennie, zgodnie z prawami rządzącymi ludzką naturą, nieuchronnie niczym niekontrolowana reakcja łańcuchowa.”
„Carrie” to pierwsza powieść, którą napisał Stephen King, dziś nazywany „Królem Horrorów”. Sam twierdzi, że książka jest jedną z gorszych, które napisał. Najwyraźniej mamy podobne gusta. Nie mam nic do zarzucenia pod względem fabuły, która była bardzo dobrze rozwinięta jak na te dwieście stron. Postacie były świetnie opisane, o zmiennych charakterach, nie wydawały mi się przerysowane ani mdłe. Jednak czegoś mi brakowało.
Nie znalazłam tutaj czynnika, dzięki któremu naprawdę bym się bała. Zabrakło mi grozy, która została u mnie zastąpiona na małą nutkę chorej fascynacji. Tak – dobrze przeczytaliście. Z przełożeniem każdej ze stron coraz bardziej zastanawiałam się nad końcówką. Rozdziały były wyodrębniane przez dłuższe lub krótsze wywiady, czy też informacje osób, które przeżyły zagładę. Od razu nakłada się pytanie : Jaką? To tak jakbyście jednocześnie poznawali przyszłość i przeszłość, ale nie macie bladego pojęcia co napędza wszystkie wspomnienia.
Stephen King jest uznawany za Króla Horrorów. Swoje powieści wydał w nakładzie 350 milionów egzemplarzy, co czyni go jednym z najbardziej poczytnych pisarzy na świecie. Nie ogranicza się jednakże do jednego gatunku. Przykładem tego są takie powieści jak "Bastion", czy "Zielona Mila", które bazują na fantastyce.
Carrie White jest inna niż jej rówieśnicy. Nie chodzi na imprezy, nie interesują się nią chłopcy. Stanowi obiekt kpin i docinków. Matka – religijna fanatyczka – za wszelką cenę stara się ją chronić przed grzechem. Pewnego razu dziewczyna się buntuje i idzie na szkolny bal. Gdy tam pada ofiarą okrutnego żartu, rozpętuje się piekło. Jest telekinetą o olbrzymiej mocy, której postanawia użyć by zemścić się na prześladowcach. Ci, którzy ją dręczyli gorzko pożałują.
Postacią, która najbardziej mnie poruszyła była matka Carrie. Dwa wyrażenia, które się od razu nasuwają to „choroba psychiczna” i „patologia”. Margaret uważa swoje macierzyństwo za karę za grzechy, które popełniła. Nie może znieść widoku własnej córki. Nazwanie tej kobiety fanatyczką religijną jest lekkim eufemizmem. To jedna z takich osób, które na wszystko mają własną, lepszą odpowiedz i mieszkają we własnym świecie. Czytając było mi ogromnie szkoda dziewczyny, że została wciągnięta w obsesję matki.
Reszta bohaterów jest raczej tłem całej akcji i niczym więcej. Uwagę można też zwrócić na Tima i Sue, ale ta para jest jednocześnie tak bardzo sprzeczna sama w sobie, że nie potrafię określić nawet czy są to bohaterowie pozytywni. O ile można użyć takiego określenia względem tejże powieści. Stephen King zasypał nas troszeczkę gronem paczek ze szkoły, które napastowały Carrie, na każdym kroku. Z jednej strony nienawidziłam ich wszystkich. Nie wiedziałam jak można być tak okrutnym względem drugiego człowieka. Z drugiej… za każdym razem kiedy brałam książę do ręki, wydawało mi się, że skądś to znam. Nie okłamujmy się. Takie zachowania w szkołach być może nie występują do tego stopnia, ale także nie są pierwszyzną.
Co do Carrie miałam wiele sprzecznych uczuć. Dziewczyna wywoływała we mnie takie emocje jak litość i żal, ale także smutek i gniew. Raz było mi jej szkoda, ponieważ dziewczyna ewidentnie była niezbyt inteligentna i do tego brakowało jej sprytu. Przez całe życie wychowywana gorzej niż niejeden mnich poddawany ascezie, musiała zmagać się z realiami, w których po prostu nie potrafiła żyć. Innym razem miałam dosyć tej dziewczyny. Z niczym nie potrafiła sobie poradzić, nigdy nie wzięła spraw w swoje ręce. Po prostu usiąść i płakać nad takim losem.
W końcu nadarzył się bal, wszystko się wyjaśniło i chociaż nie byłam rozczarowana lekturą, spodziewałam się po niej czegoś więcej. Jedną z moich ulubionych powieści Stephena Kinga jest „Zielona Mila”, do której właściwie nie tyle co nie mogę, a nie potrafię się przyczepić. Ma w sobie coś urzekającego, coś co jednocześnie kazało mi płakać i bać się jednocześnie. Od samego początku, aż do końca ekranizacji wręcz wstrzymywałam oddech. Właśnie tego brakowało mi w „Carrie”. Czytałam, bo czytałam, a odkładając wyłączałam się i w ogóle mnie nie interesowało co będzie dalej.
Cóż… wszyscy mamy swoje dobre i złe dni, nawet autorzy poczytnych horrorów. Tak więc niedługo przeczytam inną powieść pana Kinga, mając nadzieję na coś więcej niż zdawkowe zainteresowanie.
Ocena: 4/10