Dawno żadna książka nie zostawiła mnie z tak bardzo mieszanymi uczuciami jak „Żona dyplomaty” Chrystyny Lucyk-Berger. I nie pamiętam, żeby tak zmieniały się moje wrażenia w czasie lektury.
Jest 1937 rok. Młoda Amerykanka Kitty marzy o pracy w dyplomacji. W czasie pobytu w Japonii poznaje Edgara, austriackiego dyplomatę. Miłość niemal od pierwszego wrażenia sprawia, że dziewczyna przenosi się do Wiednia. Rozpoczyna tam pracę i wkrótce wychodzi za Edgara. Wydarzenia w Niemczech napawają coraz większym niepokojem, ale Austria wydaje się bezpieczna. Dopóki nie nadejdzie marzec 1938 roku. Czy Edgar po Anschlussie nadal pełniący swoje obowiązki w Ministerstwie Spraw Zagranicznych naprawdę jest tym, za kogo miała go Kitty? Czy Amerykanka jest w stanie cokolwiek zrobić, by pomóc swoim znajomym? Czy może jeszcze komukolwiek zaufać?
Na początku byłam na nie. Styl autorki sam w sobie jest naprawdę przyjemny, ale cały czas miałam poczucie chaosu. Jakby co jakiś czas i w narracji, i w dialogach brakowało jakiegoś zdania, może nawet akapitu – czasami trudno było się zorientować się co jedna wypowiedź ma do poprzedniej.
Podobnie odbierałam Kitty marzącą o dyplomacji, dyskutującą o polityce, a przy tym bardzo energiczną, narwaną i emocjonalną. Charakter nie pozwalał jej patrzeć obojętnie na to, co działo się wokół. Chciała działać, chciała by amerykański rząd zareagował, dostrzegł, co naprawdę dzieje się w Europie. Jednocześnie bardzo emocjonalnie podchodziła do pomocy grupie jej przyjaciół. Z jednej strony jest to tak oczywiste, a z drugiej… była w tym jakaś nuta nieodpowiedzialności, braku trzeźwej oceny sytuacji, a tego raczej oczekiwalibyśmy po pracownikach dyplomatycznych. Tę stronę charakteru Kitty najlepiej widać było w scenie, kiedy kłóciła się z Edgarem, krzyczała na niego w samym środku… siedziby gestapo.
Muszę też jeszcze wrócić do wątku przyjaciół Kitty nazywanych ekipą, który od początku mnie uwierał. Przede wszystkim ta przyjaźń w ogóle nie została zbudowana w powieści, by była dla czytelnika wiarygodna. Zobaczyliśmy ich dosłownie raz, zanim zaczęli być tak nazywani. Ale było coś jeszcze i dopiero w połowie książki dotarło do mnie, że to ta nieszczęsna „ekipa” mi tak bardzo przeszkadza. To słowo kojarzy się tak współcześnie jak tylko może i raczej mam do niego negatywny stosunek. Dodatkowo raczej nie było powszechnie używane w tamtym czasie, a na pewno nie w tym kontekście. W słowniku Doroszewskiego (1958–1969) pojawia się wyłącznie jako określenie zespołu mającego jakieś zadanie do wykonania. A nie było to określenie konspiracyjne, co miałoby sens, ale pojawiało się od samego początku.
A teraz możemy przejść do pozytywów. Na jakieś 100 stron przed końcem nastąpiła zmiana w fabule, przez którą nagle zaczęłam czytać z dużym zaangażowaniem. To, co mi przeszkadzało nie zniknęło, ale sama akcja zaczęła mi to rekompensować. A to rzadko się zdarza, by fabuła u mnie wychodziła na pierwszy plan.
Co najważniejsze bardzo trzeba docenić sam pomysł na powieść. Z jednej strony mamy Kitty próbującą walczyć o uwagę Stanów. Jej niezgodę na to, co dzieje się wokół i bezradność wobec obojętności za oceanem. Z drugiej mamy jej zagubienie w relacji z Edgarem i jego samego bezradnie próbującego bronić się w jej oczach, gdy po raz kolejny w sercu Kitty rośnie przeświadczenie, że wyszła za człowieka, który na pewno nie jest tym, w którym się zakochała. W dodatku autorka głównych bohaterów utkała z losów kilku prawdziwych osób, a obok nich umieściła rzeczywiste postaci jak pracownicy dyplomacji i wywiadu. Co wyszłoby na dobre książce, żeby robiła jeszcze większe wrażenie? Większa objętość, byśmy mogli bardziej wgryźć się w dylematy, decyzje i uczucia bohaterów.