Mglisty poranek w Łodzi; Lena budzi się obok mężczyzny, którego poznała poprzedniego wieczoru w barze. Bez słowa wychodzi, wracając do swojego mieszkania. Niedługo później otrzymuje wiadomość o odnalezieniu zwłok- prawdopodobnie jest to Klemens Chmielny, spokojny księgowy z hotelu prowadzonego wraz z żoną, którego zaginięcie dzień wcześniej zgłosili rodzice. Ktoś dźgnął go kilkakrotnie ostrym przedmiotem, pozostawiając na pewną śmierć. Przed Leną kolejne zadanie- musi się wykazać, aby utrwalić swoją mocną pozycję. W końcu nie od parady nazywana jest najlepszym komisarzem w ich mieście. Żeby tego było mało, facet, z którym spędziła upojną noc, okazuje się być jej nowym partnerem, a zarazem synem jej przełożonego. Marcel ma od tej pory towarzyszyć jej we wszystkich działaniach, zdobywając wiedzę i doświadczenie.
O ile towarzystwo nie do końca cieszy Rudnicką, o tyle sprawa morderstwa pomoże jej skupić się na tym, co dla niej ważne- praca. I będzie mogła wyrwać się z ramion koszmaru, jaki czeka na nią w domu...
Gdy w moje ręce trafia pierwszy tom nowej serii, zawsze jestem ciekawa, co też czeka na mnie w środku; pamiętam jeszcze rozpoczęcie przygody z Lipowem pani Puzyńskiej, gdzie pierwszy tom w miarę mi się podobał, ale każdy kolejny to już był fenomen. Może i w przypadku owej serii będzie podobnie?
Czasami tęsknię za zwykłymi, spokojnymi bohaterkami książek- jeżeli chodzi o policjantki oczywiście. Każda, na jaką ostatnio trafiłam, jest wyszczekana, bezczelna, daleko w tyle ma konsekwencje swoich działań, a do tego jest uzależniona od adrenaliny. Lena Rudnicka od razu skojarzyła mi się z główną bohaterką trylogii pana Borlika, Agatą Stec. Panie mogłyby sobie uścisnąć dłonie, tak są do siebie podobne. Chociaż pewnie po bliższym kontakcie tych dwóch bohaterek wyszłaby jakaś awantura. To nie tak, że szanuję damskie postacie jedynie w wersji soft; po prostu to, co kiedyś było oryginalne, teraz stało się odgrzewanym kotletem.
Klemens Chmielny niby był zwykłym, spokojnym człowiekiem, będącym w szczęśliwym małżeństwie, a jednak przy dokładniejszym rozpytaniu pracowników i bliskich okazuje się, że wcale nie był tak kryształowy, jak mogłoby się wydawać. Początkowo mamy tylu podejrzanych, że ciężko jednoznacznie wskazać jedną osobę. Żona jest w końcu najbardziej oklepanym i mimo wszystko nierealnym wyjściem, prawda?
Czegoś mi w tej historii brakowało. Tego uczucia, że jak najszybciej chcę doczytać do końca, aby poznać odpowiedzi. Tego charakterystycznego uczucia, gdy w głowie powoli wszystkie elementy wskakują na właściwe miejsce. W jakiejś części powieści kryminalnej czytelnik ma wrażenie, że towarzyszy bohaterom w rozwiązaniu zagadki; w tym wypadku było jednak inaczej. Zostaliśmy tylko obserwatorami, Rudnicka nie dopuszcza nas zbytnio do swojego śledztwa, jakbyśmy byli natrętnymi gapiami w realnej sprawie o morderstwo. Zakończenie i wskazanie sprawcy było o tyle zaskoczeniem, że pani Wójcik poprzez swoich bohaterów nie podzieliła się z nami ani krztyną wskazówek, więc mieliśmy już na starcie zerowe szanse odnośnie właściwego wytypowania mordercy.
Polubiłam Marcela Wolskiego, czyli nowego partnera pani komisarz; wydawał się takim człowiekiem z krwi i kości, do rany przyłóż. Zupełnie inna sytuacja niż w przypadku Rudnickiej- jej postać z kolei wydawała mi się przesadzona, a jej tajemnica... niczym, z czym tak twarda babka nie mogłaby sobie poradzić. Miałam wrażenie, że powody jej izolowania się od ludzi były wymyślone naprędce- swoiste alibi dla jej zachowania. Znamy wielu bohaterów, którzy przeżywali gorsze katusze i naprawdę nie mieli dobrego wyjścia z sytuacji, a na ich tle historia pani komisarz wypada po prostu... blado.
No nic, może kolejne tomy będą czymś, co będzie się chciało przeczytać na już, na wczoraj, na zaraz i teraz; mam przynajmniej taką nadzieję.