„- Nie, nie ja. Ty mu powiedziałaś, bo spytał mnie… cholera, o co on mnie pytał? O zobowiązania w Grants Pass. – Paul zaczął walić głową w pień drzewa. – A ja, jak na weterana Marines Cors przystało, zameldowałem: „Tak jest, sir. Będę opiekował się matką i dzieckiem.” O Boże…
Vanessa wprost zanosiła się śmiechem.”*
W momencie utraty kogoś kochanego miłością prawdziwą uważamy, że nikt nie będzie wstanie zastąpić tej pustki, która jest w sercu kolejnym uczuciem. No bo przecież my już znaleźliśmy swoją połówkę tylko los ją nam odebrał. Czasem jednak zdarza się tak, że serce na nowo zaczyna bić dla kogoś innego mimo naszych sprzeciwów i oporów... No i jeszcze te poczucie winy...
Vanessa i Paul to dwoje przyjaciół, którzy pół roku temu stracili kogoś sobie najbliższego. Matt mąż kobiety, a zarazem przyjaciel Paula, walczył w Iraku i ginął. Jeszcze przed śmiercią prosił przyjaciela by ten zajął się jego żoną i nienarodzonym dzieckiem. Po tej tragedii mężczyzna wspiera Vani jak tylko może i towarzyszy jej aż do porodu. Wspólnie spędzone chwile sprawiły, że tych dwoje bardzo się do siebie zbliżyło i poczuło coś więcej niż tylko przyjaźń. Niestety żadne nie miało odwagi wyznać drugiemu co teraz czuje. Z tych i kilku innych powodów dochodzi między nimi do nieporozumienia, które może wszystko zniszczyć zanim nawet się zaczęło.
W życiu każdego Mola książkowego zdarza się tak, że po wielu dobrych książkach zdarza się jakaś słabsza, która całkowicie wynudzi czytelnika lub zainteresuje tylko częściowo jakimś fragmentem. „Ulotne chwile szczęścia” może i mnie nie zachwyciły, ale nie mogę powiedzieć, też że mnie wynudziły. Ot dobre czytadło na długie leniwe dni. Jestem zwolenniczkom romansów, napisanych z pasją i poczuciem humoru. W tej powieści poczucia humoru nie zabrakło, co rusz miałam okazję by się pośmiać, ale z tym drugim było już gorzej. Sam temat jest poruszający, ale w trakcie czytania nie czułam tego co bohaterowie tak intensywnie jak w innych powieściach. Momentami język powieści wydawał mi się taki sztuczny (czyżby wina tłumacza?) i wręcz nie na miejscu co strasznie mnie drażniło. Robyn Carr nie skupiła się tylko na jednej historii i głównych bohaterach, ale również na innych postaciach i ich losach. Wszystko to ładnie się ze sobą splotło i ładnie uzupełniało. To był jeden z niewielu plusów tej książki.
W tej pozycji jest poruszony bardzo ważny temat . Wiele osób po utracie swojej miłości życia uważa, że nie ma prawa układać sobie życia na nowo z kimś innym i z nim przeżywać kolejne dni. Uparcie broni się przed nowym uczuciem i zaprzecza faktom mówiącym o uczuciu do kogoś innego. Nic w tym dziwnego, naprawdę trudno czasem zaakceptować nową miłość, którą czuło się do poprzedniego partnera. Carr próbuje przekazać, że każdy potrzebuje miłości i na nią zasługuje. Potrzebujemy kogoś kto będzie z nami w chwilach dobrych i złych, bez względu na wszystko.
„Ulotne chwile szczęścia” może na kolana nie powalają, ale jako czytadło spisują się bardzo dobrze. W prawdzie czytałam lepsze powieści tego typu, ale nie było tak źle. To było moje pierwsze spotkanie z tą pisarką i chwilowo nie mam ochoty sięgać po kolejne jej powieści, może kiedyś, za jakiś czas. Tym razem to czy po nią sięgnąć zostawiam Waszemu osądowi.
*str. 157