O powieściach Agnieszki Lingas-Łoniewskiej słyszałam już wiele razy. Nigdy jednak nie miałam okazji, żeby sięgnąć po którąś z jej książek. Do czasu, gdy dostałam szansę na lekturę najnowszej powieści tej pisarki. Teraz mogę więc poświęcić i tej autorce kilka minut i opowiedzieć o książce Kolacja z Tiffanym. Trzeba przyznać, że sam tytuł już przykuwa wzrok.
Natalia Lisek jest młodą kobietą, która pochodzi z małego miasteczka spod Wrocławia, nosi okulary z grubymi szkłami i ma niezwykłą tendencję do wpadania w tarapaty. Na szczęście, może poszczycić się tym, że zawsze wychodzi z nich cało! Przykładem może być fakt, że na rozmowę o pracę przyszła nie do tego budynku, co trzeba, jednak i tak ją dostała. Takiej to tylko pozazdrościć... Dokłada się do tego również fakt, iż jej przystojny i tajemniczy szef zaczyna zwracać na nią coraz większą uwagę... Jednak co on takiego ukrywa?
Jak zawsze, poświęcę pierwszy fragment opinii na główną bohaterkę. Moja imienniczka, Natalia, jest bardzo sympatyczna, zabawna (choć mówią: “nie śmiej się dziadku, z czyjegoś wypadku” …) i jak wspomniałam wcześniej: ma niepokojącą skłonność do przyciągania pechowych wydarzeń. Myślę, że dzięki temu właśnie, ta bohaterka zyskała takiej unikatowości i charakteru. No i nie można zapomnieć o tym, że dodała tej historii +100 do zabawności.
Głównym bohaterem jest Maciej Granicki, czyli właśnie nowy przełożony Natalii. Jest całkiem sympatyczny, ale tak bez przesady. Na swój sposób jest nawet uroczy, choć pewna rzecz bardzo mnie ubodła, jeśli o niego chodzi. Ma on jakiś kompleks Greya, ponieważ jego obsesja na punkcie kontroli jest wręcz okropna. Wyobraźcie sobie, że posunął się do śledzenia Natalii poprzez aplikację w telefonie... Tym samym ten bohater zdobył u mnie dużego minusa.
Skoro bohaterowie zostali całkiem dobrze wykreowani, to jak wyszło z akcją i samą fabułą? No, na początku powieści nie wiadomo tak naprawdę, w którą stroną pójdzie ta historia. Czy będzie ona pędzić prosto w stronę punktu kulminacyjnego, czy też autorka parę razy skręci po drodze, przez co nerwy będą napięte jak postronki? No cóż, jak dla mnie było pośrodku. Owszem, Agnieszka Lingas-Łoniewska prowadziła akcję prosto w stronę tego właściwego zwrotu akcji, jednak po drodze udało jej się zahaczyć również o inne, również budujące napięcie, fragmenty. Jakie jednak one były i czego dokładnie dotyczyły - pozwólcie, że zachowam to dla siebie. Większą zabawę z odkrywania tego samemu zostawiam dla Was. 😉
Styl autorki jest bardzo przyjemny, więc lektura Kolacji z Tiffanym upłynęła mi szybko, aczkolwiek bardzo sympatycznie ze śmiechem w tle. Nie da się zaprzeczyć, że komizm występujący w tej historii sprawia, iż na twarzy gości szeroki uśmiech, a u mnie nie zabrakło i wybuchów śmiechu. Być może komuś ten humor wyda się dość... prosty? Jednak dla mnie jako sposób na dostarczenie sobie endorfin był on strzałem w dziesiątkę.
Skoro tak chwalę, to co jednak było nie tak? Dla mnie ta powieść była bardzo przyjemna (o czym już wspomniałam wyżej) oraz poprawiła mi humor, jednak chyba liczyłam na coś jeszcze. Nie twierdzę, że jest to zła powieść - tak w żadnym wypadku nie jest! No ale zabrakło mi tutaj jeszcze dodatkowego efektu WOW. Może gdyby autorka troszeczkę dalej pociągnęła tę historię, dokręcając punkt kulminacyjny, to nie miałabym żadnych uwag.
Kolacja z Tiffanym to dobra powieść, która sprawi, że się rozluźnicie, a wszystkie troski odejdą w dal... Na kilka godzin przynajmniej. Teraz wiem również, że muszą sięgnąć po inne powieści autorki, by zobaczyć czy również trafią w mój czytelniczy gust.