PRZEDPREMIEROWO!
No, człowiek czyta powieści dla młodzieży, co się człowiek będzie wymigiwał i udawał, że tego nie robi? Jeśli się lubi fantasy, urban i SF, to sięga się z ciekawości i po rzeczy dla nieco młodszych odbiorców.
Oto kolejna z takich lektur, które mam za sobą: „Skrzypeczki płanetników” Mariusza Obiedzińskiego.
Książka będzie mieć swoją premierę pod koniec lutego.
Rodzeństwo, Tomek i Luiza, jedzie spędzić swoje urodziny u dziadka. Oboje obchodzą je tego samego dnia, dokładnie w noc Kupały. Jak można się domyślić, nie będą to dla nich takie zwyczajne urodziny. Ale też ich dziadek zwyczajny nie jest, ani oni sami nie są pierwszymi lepszymi nastolatkami.
Po pierwsze, oboje są utalentowani muzycznie. Szesnastoletni Tomek ma nawet spory talent, ale ostatnio coś go przyblokowało i muzyka nie daje mu tyle radości, co kiedyś. Po drugie, mają geny dziadka, a te są magnesem dla przygody. Piętnastoletnia Luiza po prostu gra i cieszy się tym, co robi, nie filozofując i nie dramatyzując. Muszę przyznać, że bardzo dobra jest ta warstwa powieści i jej języka, w której autor opisuje muzykę i dźwięki. O, to jest dobrze napisane i piękne. I widać, że Obiedziński pisze o czymś, na czym się zna i co lubi! Tutaj nie ma fałszywych nut, proszę o wybaczenie metafory, nie mogłam się oprzeć ;).
Wszystko zaczyna się, kiedy Tomek i Luiza dostają prezenty od dziadka: stare skrzypce, a właściwie gęśle, i prosty, ale ciekawy naszyjnik. O ile naszyjnik jest mało problematycznym prezentem, to z skrzypkami już tak dobrze nie jest. Dziadek podarował bowiem wnukowi coś, co należy do płanetników. A płateniki (lub płanetnicy) do najmilszych istot nie należą. Ale o tym i Tomek, i Luiza przekonają się już niebawem.
Słowiańszczyzna, Kupała i… zimne ognie
„Skrzypeczki płanetników” Mariusza Obiedzińskiego to książka mocno osadzona w Słowiańszczyźnie i nawet się z tego cieszę. Jest przecież w tym okresie historycznym spora przestrzeń do wykorzystania. Można w niej budować ciekawe narracje, niekoniecznie w typie „wielkiej Lechii” i innych popłuczyn po tej koncepcji.
Ale jest w niej nie tylko słowiańskość, jest także typowy dla powieści o dojrzewaniu do czegoś motyw drogi. A na swojej, najeżonej niebezpieczeństwami drodze Tomek i Luiza spotykają nie tylko postaci, które zaludniały wyobraźnię Słowian, ale i postaci bardziej… popkulturowe. Nawet jeśli dwójka rodzeństwa i towarzysz ich wędrówki, Gniewomir, nie zdają sobie z tego sprawy, to wszystko, co przeżyją, stanie się elementem ich dorastania.
Zacznę od Słowian i od tego, co mi się podoba.
Podoba mi się to, że widzę i czuję fascynację Autora Słowiańszczyzną. Co prawda jest to taka Słowiańszczyzna mocno rekonstruktorska, ale nie mam z tym przesadnych kłopotów. Przemawia do mojej wyobraźni.
Mariusz Obiedziński w „Skrzypeczkach płanetników” bardzo ciekawie pokazuje autorską wizję obrzędów Kupały, kreśli obrazki z życia osady, rozwija dla czytelnika elementy wierzeń Słowian, a nawet pokazuje zaświaty, bo i na przedstawienie tej części wierzeń Słowian się porwał. Jego obrazowanie jest ciekawe i plastyczne.
Podoba mi się ta warstwa książki.
Podobnie jak podoba mi się warstwa przygodowa.
Nie, nie będę jej opowiadać. Wszystko zaczyna się od trąby powietrznej, kończy się burzą oklasków, po co zatem odbierać przyjemność czytania? No właśnie.
Podobają mi się drugoplanowe postaci, które pojawiają się i znikają, które wystawiają młodych na próby i zmuszają ich do kombinowania. Nie wszystkie są „słowiańskie”, jak nie są takowe krasnoludki w kolorowych czapkach, ale gdybym była młodym czytelnikiem, podążałabym za akcją i nie marudziła przesadnie, „że nic się nie dzieje”.
Przemawiający do wyobraźni jest motyw gry w karty i utraty emocji, jednej po drugiej. Mocne, zwłaszcza dlatego, że bohaterami są nastolatki, osoby, w których emocje aż buzują i które dopiero uczą się nimi zarządzać. Tracić coś, co dopiero się odkrywa? Wow…
Nawet anachronizmy uważam w sumie za urocze. Te kominy, które autor umieszcza w czasach, które na naszych ziemiach kominów nie znały, te sztuczne ognie rodem z Chin, to rozważanie o procy z gumką, a potem jej przygotowanie, to traktowanie piętnasto-szesnastolatków, jak dzieci. Nawet jeśli się śmiałam z dywagacji o czasie, które autor włożył w usta Myślimira [s.65], to i tak wiedziałam, że mają sens w konstrukcji powieści. W miszmaszu, jakim jest książka Obiedzińskiego, wszystko to ma swoje miejsce i rolę.
Podobają mi się nawet wąpierze, bardzo „underworldowe”, pseudofilozoficzne, straszliwie cyniczne i tak groteskowo przerysowane, że hej. Nawet krasnoludki, które mają sporo do powiedzenie nie są złe, choć -będąc czystej wody satyrą polityczną – zbyt szybko stracą na aktualności i na czytelności. Po co zresztą mieszać politykę w narrację dla YA?
Ciekawe są niektóre z metafor, których autorowi „Skrzypeczków płanetników” nie brakuje. O, choćby taka: „sceptyczna mina rozbiła się jak porcelanowy talerzyk”[ s.30], czy „marzenia zaplatały się jak wianuszki” [s.36], czy „mgłe można było kroić jak chlebowe pajdy i rozsmarowywać po nich nasilający się strach” [s. 98]. Owszem, są… przesadzone, ale pokazują, że autor szuka środków wyrazu.
„Za dużo nut!”
Czasem Autor szuka środków wyrazu nawet za mocno. I tu właśnie przechodzę do moich zmęczeń i wątpliwości.
Nie podoba mi się archaizacja języka.
Nie, nie każda. Ta konkretna mi się nie podoba. Jest między w niej coś z sienkiewiczowskiej składni, jest trochę Kraszewskiego i trochę Gołubiewa i jest nieznośna. Naprawdę: nieznośna. Nie wiem, jak z nią sobie poradzą młodzi czytelnicy, dla których archaizujący język jest pewnie żenadą i synonimem nudy.
Pogoń za „autentycznością” prowadzi Mariusza Obiedzińskiego, autora „Skrzypeczków płanetników” na manowce poprawności językowej. Dostajemy dziwne konstrukcje typu: „Po ostatniej kąpieli złe wspomnienia mam ja” [s. 206] lub: „Ja wydumam coś z mą głową” [s.55]. Nie będę przytaczać więcej przykładów, samo sprawdźcie. Ciekawa jestem, czy zgodzicie się z moją oceną.
Musze przyznać, z publicystyczną przesadą, że do rozpaczy doprowadzały mnie bełkocące płanetniki, których sposób mówienia pewnie miał przypominać to, jak niespójnie wyrażał się zapomniany diabeł, grany dawno, dawno temu przez Gajosa. No, ale to się nie udało. Czytanie tych fragmentów to męczarnia, podobnie jak trudne jest czytanie fragmentów poświęconych krasnoludkom. Tam język jest… nie, zapomnijmy o nim, rozumiem, że satyra ma swoje prawa, ale… czytelnik też je ma!
Nie podobają mi się bohaterowie. Nic na to nie poradzę. Tłumaczę to sobie tym, że jestem tak ze trzy razy starsza od normalnego Czytelnika „Skrzypeczków płanetników” Mariusza Obiedzińskiego.
Gniewomir jest rozwydrzonym chłopakiem, który nie potrafi powiedzieć sobie „nie”.
Tomek jest jak Tomek Wilmowski, gotowy do kanonizacji w dowolnym momencie.
Luiza jest jak wszystkie pannice w XX wiecznych książkach przygodowych dla chłopców: emocjonalna galareta, która tylko wrzeszczy i marudzi.
Żywia z kolei jest wyidealizowaną kobiecością rodem z XIX powieści. No nie, nie. Nie!
Ale jak mówię, stara jestem, feministka jestem i takie rzeczy mnie irytują.
Mimo wszystko – jestem ostrożnie na „tak”. Przede wszystkim jestem ciekawa, jak książkę Obiedzińskiego przyjmą naprawdę młodzi czytelnicy, wychowani na innych kodach kulturowych, innym rodzaju języka i przygód. Ciekawa jestem.