Pozycja pani Marii Cecylii Rajcher (zauważyliście, że ostatnio modne stało się podawanie swoich dwóch imion przez polskich autorów?) pod tytułem „Kinofrenia” nie zachwyciła mnie. I to z kilku powodów.
Po pierwsze – styl wypowiedzi uprawiany przez Autorkę jest dosyć chaotyczny. Mógłbym przyjąć, iż główna bohaterka „odjechała” i ma ograniczony dostęp do własnej świadomości, jednak tok powieści jest trudny do zrozumienia. Żonglerka językiem, choć widać w niej mistrza, w tym przypadku nie przyniosła pożądanego efektu. Pani Rajcher zdecydowanie przesadziła, przez co całość lektury stała się trudna do odczytania. Być może to zabawa słowem, mnie jednak nie zachwyciła.
Po drugie. Z pewnością Autorka zna dużo, cały ogrom słów-wytrychów, których przeciętny zjadacz chleba nie pojmuje. Jednak książka jest nimi przeładowana, i jak śmiem sądzić, przydałyby się w niej przypisy. Zresztą, i z przypisami większość naszego społeczeństwa nie zrozumiałaby o co chodzi w powieści. I szczerze, sam kilka razy musiałem sięgnąć po słownik PWN.
A propos przypisów. Sama Autorka przyznaje, że niewielu ludzi będzie w stanie przypomnieć sobie o czym były wymienione w książce filmy zza Atlantyku. Logicznym wydaje się więc, aby w przypisach, choćby w dwóch, trzech zdaniach streścić ich fabułę. Podobna kwestia wyłania się odnośnie nazwisk reżyserów. Sam jestem kinomaniakiem, trochę przypominającym tego granego przez Jima Carrey’a, choć jestem mniej szkodliwy. Wiele nazwisk gdzieś obiło mi się o uszy, ale jeszcze większe ich grono pozostaje dla mnie czarną magią.
Po trzecie. Wydaje mi się, iż Autorka w samozachwycie odnośnie posiadanej w temacie historii kinematografii wiedzy (nie przeczę, że ogromnej), połączyła ze sobą zbyt wielki ogrom fragmentów filmów. Niektóre faktycznie są mocne, dosadne i mają potencjał, jednak w całym tym galimatiasie, interesujący zamysł Autorki, uległ przesadnemu zamgleniu. Przez to wszystko książkę czyta się ciężko, zwłaszcza po ciężkim dniu pracy. Być może, gdybym był wypoczęty, moja ocena byłaby mniej nieprzychylna… I musiałbym powiedzieć, parafrazując wypowiedź Bogusia Lindy i naśladujących go aktorów: „Co ty k… wiesz o czytaniu”. Książka przytłoczyła mnie ogromem wiedzy umieszczonej dosyć chaotycznie.
Po czwarte – fabuła. Losy bohaterki są dosyć proste, ale jej myśli zdają się odbiegać od logicznego myślenia. W jej głowie panuje czysty chaos, plątanina wszystkiego. Nic ją nie interesuje na tyle, by zagłębić się w tym. Choć pochłania wszelkie informacje dotyczące wybranego przez nią kierunku studiów, to wnioski, które nam oferuje, są dosyć lakoniczne, są zrozumiałe wyłącznie dla niej samej. Niewiele mówią czytelnikowi, zwłaszcza nie obytemu z kinematografią, ale i z językiem polskim. Wnioski, które wysnuwa Diana, nakreślone są takim językiem, że czasem miałem wrażenie, iż sama Autorka nie wiedziała, co chce przekazać. To bardzo trudne zadanie oświecić czytelnika, nie męcząc go na tyle mocno, by nie odłożył książki, i chyba nie do końca się to udało. Miałem ogromny problem, żeby dotrzeć do końca lektury i nie rzucić jej w kąt. Na szczęście jakoś dobrnąłem, ale z naprawdę wielkim trudem.
Podsumowując – za pomysł szóstka, za wykonanie – szóstka, za bogactwo słów – szóstka, za wiedzę – szóstka, ale za jakość – tylko trójka plus. Polecam ją tym osobom, które lubią literaturę eksperymentalną. Dla mnie była ciężka i trochę przynudnawa, co pewnie wynika z różnicy zainteresowań między mną a Autorką.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.