Jakiś czas temu postanowiłam dawać większą szansę polskiej fantastyce. Głównie było to spowodowane tymi wszystkimi powieściami, na które trafiłam, a które napisane były przez naszych rodzimych autorów. Udowodnili oni, że Polak również potrafi napisać coś świetnego. Z tego samego powodu sięgnęłam również po Ciemnoskórego czarnoksiężnika i śmiertelny jad Beaty Marczyńskiej. Opis zachęcał do poznania historii Aidena Lowe, który nie miał najlepszego życia, a który dowiedział się, że jest czarnoksiężnikiem.
Jest wiele dobrej, a nawet bardzo dobrej polskiej fantastyki, jednak powieść Beaty Marczyńskiej do nich nie należy. Męczyłam się przez całą książkę i niestety jedyne dobre słowo jakie mogę o niej powiedzieć to fakt, że ta książka w ogóle powstała. Zdaję sobie sprawę, ile czasu i energii trzeba włożyć w pisanie, aby cokolwiek z tego powstało. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to rzecz łatwa, dlatego szacunek dla pani Beaty, że jej się ta sztuka udała. Natomiast skutkiem tej pracy jestem niezmiernie zawiedziona.
Ciemnoskóry czarnoksiężnik jest napisany w taki sposób, że wiele razy nie miałam pojęcia, co w ogóle czytam. Miałam wrażenie, że autorka stara się za bardzo udziwniać swój język i zamiast napisać coś wprost, biegnie dookoła, stosując liczne metafory i wyszukane słowa. Nie wiem, czy chciała się pochwalić swoim talentem pisarskim i bogatym słownictwem, natomiast uważam, że było to tutaj kompletnie niepotrzebne i książka tylko na tym straciła. Dodatkowo bohaterowie wprowadzani są w taki sposób, że bardzo ciężko połapać się kto jest kim i kogokolwiek zapamiętać. Mamy krótki opis wyglądu, ale brakuje wyjaśnienia kim dana postać jest. Każdy bohater jest praktycznie taki sam, nie wyróżnia się cechami charakteru (oni tu w ogóle mają jakiś charakter?), a dialogi są drętwe i nierzeczywiste. Z wydarzeniami jest podobnie - brakuje związku przyczynowo-skutkowego. Ot, nagle coś się zaczyna dziać i równie szybko się kończy. Nagłe zwroty akcji polegają na tym, że nasi bohaterowie nagle na coś wpadną i lecą na hura.
Mam wrażenie, że wszystko w tej powieści jest sztuczne, a autorka sama nie wiedziała, co chce napisać. Aiden Lowe razem ze swoim kolegą wypływają kajakiem na jezioro. W trakcie pływania nadchodzi burza, a oni ukrywają się w miejscu, w którym niedługo później atakuje ich potwór. Kolega wskakuje do kajaka i odpływa, a Aiden cudem uchodzi z życiem. Po tym wydarzeniu naszego bohatera zaczynają nachodzić dziwni ludzie, a on sam dowiaduje się, że jest czarnoksiężnikiem. I teraz tak - nie mamy pojęcia skąd nagle wiadomo, że Lowe tym czarnoksiężnikiem rzeczywiście jest. On przyjmuje to do wiadomości całkiem spokojnie. Nie ma tutaj zaprzeczeń. Zresztą nie tylko to kłuje w oczy. Bohater przenosi się do magicznego świata, w którym nowo poznani ludzie stają się z miejsca jego przyjaciółmi. Oczywiście jest też Draco Malfoy… wróć! Jest też Raymond Cadieux, czyli człowiek, który bez żadnego powodu nienawidzi Aidena Lowe i dokucza mu na każdym kroku. W powieści pojawia się i znika w zależności od tego, czy autorka akurat sobie o nim przypomni.
Nie do końca zrozumiałam też rolę prorokini i magicznych blizn. Nie miały one żadnego związku z historią i gdyby ich nie było, nie zauważyłabym różnicy. Jedyne, co wnosiły do opowieści, to serię dziwacznych scen, w których Aiden robił z siebie idiotę i które czytałam z zażenowaniem. Gdyby były jakoś powiązane z wydarzeniami, które rozgrywały się później lub gdyby w jakiś sposób przygotowywały Aidena do tego, co ma nastąpić w dalszej części, mogłabym to przełknąć. Tutaj jednak nie miały one kompletnie żadnego znaczenia i naprawdę lepiej, jakby ich nie było. I teraz płynnie przejdziemy do kolejnej rzeczy, a mianowicie nic w tej książce nie przygotowywało Aidena do finału. Znajduje się w szkole czarnoksiężników i niby ma tam jakieś lekcje, ale są one potraktowane po macoszemu i nie mam wrażenie, żeby bohater faktycznie czegokolwiek się tam nauczył. A już w szczególności nie mam takiego wrażenia podczas finałowych scen, gdzie Aiden zwyczajnie nic nie umie, a jego czarnoksięski artefakt mu zawadza.
Dwie rzeczy w tej powieści drażniły mnie wyjątkowo. Pierwszym z nich jest robienie wielkiego halo z koloru skóry głównego bohatera. I tak jak jestem w stanie zrozumieć, że był to powód, przez który główny bohater był prześladowany, tak uczynienie z bycia mulatem tarczy antyjadowej to już według mnie przesada. Nie wiem, co pani Beata zamierzała z tym zrobić, ale kompletnie nie zrozumiałam idei. Potrzebowała jakiegoś powodu, by Aiden był gnębiony i wykorzystała do tego kolor jego skóry, ale po co rozwijała ten wątek dalej, doszukując się jakieś antyjadowej mutacji genetycznej? Jeżeli szukała sposobu na to, by nasz bohater przetrwał finałową scenę, to mogła poszukać gdzieś dalej, bo to mnie w ogóle nie przekonuje.
Druga rzecz, która mnie drażniła to bezczelna kopiowanie Harry’ego Pottera. Jestem osobą, która nie raz przeczytała książki o chłopcu, który przeżył. Dodatkowo wielokrotnie oglądałam filmy i pewnie nie pamiętam wszystkiego scena po scenie, ale wiele elementów jednak w głowie zostało. A czytając Ciemnoskórego czarnoksiężnika, z każdą kolejną stroną, coraz większe poirytowanie malowało się na mojej twarzy. Pod koniec wręcz na głos pytałam: serio?! Dodatkowo jest to bardzo nieudolne kopiowanie, gdzie elementy z HP są wrzucone byle jak, byle były. Nawet zaczęłam się zastanawiać, czy to zabieg zamierzony i poważnie potraktowałam książkę, która miała być parodią. Nigdzie jednak takiej informacji nie znalazłam. Pominę już tutaj tytuł, który skonstruowany jest w podobny sposób do tytułów z HP, ponieważ nie uważam, żeby pani Rowling miała patent na tego typu konstrukcję. W książce jednak zaznaczyłam elementy, które wręcz biły maczugą po głowie i teraz o kilku z nich wspomnę.
SPOILER ALERT!
Sytuacja nr. 1. Aby zrobić magiczne zakupy, Aiden i Gregg wybrali się na czarnoksięską ulicę, do której dostać się można było przez bar (ulica Pokątna i pub Dziurawy Kocioł?), a wchodziło się do niej poprzez… spłukanie się w toalecie (Ministerstwo Magii?).
Sytuacja nr 2. Zakup czarnoksięskiego artefaktu, jakim jest laska. Gregg zabiera Aidena do sklepu, gdzie można dostać najlepsze laski, które… wygląda na to, że same sobie wybierają właściciela! Aiden chwyta kilka do ręki, ale z żadną nie ma większego efektu, aż w końcu z ostatniej wydobywają się iskry i światełka, jest pięknie, i to jest właśnie laska dla niego! Czy czytelnikom Harry’ego Pottera z niczym się to nie kojarzy?
Sytuacja nr 3. Mecz quid… znaczy tego, w sumie nie do końca wiem, co to za mecz, ponieważ autorka zapomniała napisać (nazwy używa dopiero w dalszej części książki). W każdym razie Aiden i Denver wybrali się na mecz, który do złudzenia przypomina mecz quidditcha, z tym wyjątkiem, że tutaj bohaterowie nie latają na miotłach, tylko na jakiś stworach, a zamiast grać piłkami, rzucają klątwami.
Sytuacja nr 4. Wyzwalacze Laurena Mcroya - cukierki, po zjedzeniu których dzieją się dziwne rzeczy z naszymi organizmami, np. zaczynasz kichać lub swędzi cię skóra. Do złudzenia przypominało mi to cukierki, które Harry jadł wraz z przyjaciółmi, z tą różnicą, że potterowcy wydawali z siebie odgłosy zwierząt.
Sytuacja nr 5. Vignie - drzewa, które nie lubią obcych. Jak ktoś do nich podejdzie, zaczynają tłuc delikwenta. W Hogwarcie było tylko jedno takie drzewo i nazywało się Wierzba Bijąca. Jak się rzuci w pień kamykiem, to vignie nieruchomieją i można bezpiecznie wejść do jakiś nory.
Sytuacja nr 6. Na Uniwersytecie Samoobrony Czarnoksięskiej mamy też kulę, która dzieli uczniów na trzy kręgi… Nie wiadomo na jakiej zasadzie dochodzi do tego przydziału oraz jaki ma to wpływ na czytaną przez nas historię (kula zaginęła, później bohaterowie ją odnajdują). Nie wiadomo nawet po co są te kręgi. Ale są. Bo w Harrym Potterze były domy, więc tutaj mamy kręgi, a że nie ma to wpływu na opowieść, who cares?
Sytuacja nr 7. Kamień mocy! Najpotężniejszy kamień, który ma zdolność do uzdrawiania (nawet przed śmiercią), a który to nasz bohater podobno ma, ale nie ma. Nie wiadomo, co się z nim stało, zaginął przed laty, w każdym razie kilka osób chce go odnaleźć. Voldemort pewnie też, przydałby mu się. Może wtedy nie musiałby walczyć z Harrym o kamień filozoficzny.
Sytuacja nr 8. Trzynaste piętro - zakazane! Pani Beata dodała dziesięć pięter, żeby nie było, że i w Hogwarcie i w USC zakazują wstępu na trzecie piętro. A co jest na tym trzynastym piętrze? Otóż na końcu korytarza mamy drzwi, za którymi dostępu do tajemniczych rzeczy chroni wielka, zabójcza roślina, którą można uspokoić grając jej melodyjkę. Nie wiem, czy ma na imię Puszek, autorka tego nie napisała.
Sytuacja nr 9. Woźny Gregg, który zabrał Aidena na zakupy i który jest jego przyjacielem, jest również woźnym w USC (tak bardzo Hagrid z elementami Filcha, bo Gregg nie jest czarnoksiężnikiem). Podczas jednej z rozmów naszych bohaterów, Denver pyta Gregga, jakim cudem potworny smok, który atakuje czarnoksiężników jest na wolności. Gregg odpowiada: Paskudna sprawa… paskudna sprawa… A ja mam przed oczami Hagrida rozmawiającego z Harrym, Ronem i Hermioną. Btw ten smok, Igatum, również mi kogoś przypomina, ale o nim na końcu.
Sytuacja nr 10. Wspomniany już wcześniej Raymond Cadieux vel Draco Malfoy. Osoba, która nienawidzi naszych bohaterów, w sumie nie wiadomo dlaczego. Uważa się za lepszego. A kiedy razem mają do wykonania zadanie i atakuje ich zimna istota, ten nadęty bufon ucieka jako pierwszy niczym Draco uciekający w Zakazanym Lesie przed Tym-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać.
Sytuacja nr 11. Aiden i Denver (oraz Raymond) zostają zaatakowani przez zimną istotę. Panowie próbują zwabić ją na słońce, ponieważ te ją zabije. Niestety niewiele z tego wychodzi. Zamiast tego zimna istota dopada Aidena, łapie go i… rozpada się w pył. Zupełnie jak Quiller dotykający Harry’ego.
Sytuacja nr 12. Złoczyńcą okazuje się niejaki Carey Kaller, ale nie wiemy, kto to jest, bo autorka nie raczyła nam tego wyjaśnić. Po prostu jest człowiek, podała jego imię i nazwisko, i bądź czytelniku zadowolony. I ten nasz złoczyńca grozi głównemu bohaterowi, że wezwie większego złoczyńcę. W każdym razie miałam tu skojarzenie z Quillerem i Voldemortem. Oczywiście Homorte (to jest ten, co na początku podczas burzy zaatakował Aidena i który pragnie jego śmierci. Nie, nie wiadomo dlaczego.) przybywa i walczy z naszym głównym bohaterem przy pomocy olbrzymiej istoty jaką jest bazy… smok Igatum. Smok ten zabija wzro… jadem, którym pokryte jest całe jego ciało. Wystarczy jedno spojrze… dotyk i się umiera. Chyba, że jesteś ciemnoskóry to wtedy jesteś odporny na jad. Igatum zostaje w końcu zabity przez Aidena przy użyciu miecza (Gryffindora).
To powyżej to sytuacje, które według mnie zostały bezczelnie skopiowane z książek o Harrym Potterze i naprawdę czułam spory niesmak, czytając Ciemnoskórego czarnoksiężnika. Pani Beata jakby nie miała własnego pomysłu na opowieść. Można się inspirować i napisać historię studenta, który ma ciężkie życie i nagle dowiaduje się, że jest czarnoksiężnikiem. Natomiast dalsza część tej bajki powinna być już zupełnie różna, a tutaj mamy konkretne sytuacje, które wyglądają niemal identycznie jak w Potterze. Do tego dochodzi jeszcze kiepski styl autorki, przez który opisywane wydarzenia stają się komiczne, mało realne i sztuczne.
SPOILER ALERT nr 2!
Sytuacja nr 1. Aiden idąc ulicą, wpada do czarnej dziury i przenosi się magicznie w zupełnie obce miejsce i rozmawia z jakimś dziwnym stworem.
“- Była walka… Zimne istoty stają się coraz silniejsze, dlatego tak bardzo ciebie potrzebujemy.
- Powiedz mi coś o nich.”
Żadnego zdziwienia czy jakichkolwiek innych emocji u bohatera, wskazujących na to, że dzieje się coś niezwykłego. Ot, zwyczajne “powiedz mi coś o nich”. Nawet się nie zdziwił, że go potrzebują - człowieka, który nawet nie wie, że jest czarnoksiężnikiem, który nic nie umie i nagle znalazł się w miejscu dla niego nierzeczywistym. Aiden Lowe przyjął wszystko z takim spokojem, jakby ten cały grajdołek znał od dziecka, wychował się w nim i po prostu został zaproszony na rozmowę, z której dowiedział się, że jego talenty magiczne i dotychczasowe dokonania sprawiają, że jest przydatny w walce z zimnymi istotami.
Sytuacja nr 2. Aiden informujący rodziców, że przez jakiś czas kontakt z nim będzie utrudniony, tzn. będzie poza zasięgiem, także nie będą mogli do niego zadzwonić. Rodzice oczywiście przejęci, gdzie wybiera się ich syn, a Aiden, co mówi, aby ich uspokoić?
- Nie mogę ci powiedzieć, bo sam do końca nie wiem, ale będą tam moi przyjaciele.
Jakby moi rodzice coś takiego usłyszeli, to ani przez moment nie byliby spokojni. Naprawdę nie mógł wymyślić nic bardziej kreatywnego? Wyjazd do znajomego na wieś? Cokolwiek, co brzmiałoby realnie i choć trochę uspokoiło rodziców.
Tego typu sytuacji, w których nasi bohaterowie zachowywali się co najmniej nielogicznie, było zdecydowanie więcej. Niestety, ale dla mnie ta książka jest zwyczajnie słaba i na pewno jej nikomu nie polecę. Przyznaję, że jeszcze nigdy tak bardzo nie zawiodłam się na żadnej powieści. Owszem, zdarzało mi się czytać słabe utwory, jednak zawsze była to w miarę oryginalna historia. Powielała pewne schematy, można było odczuć inspirację czyimś dziełem, jednak nigdzie nie było to tak perfidnie zerżnięte jak w tym przypadku. A ponieważ jestem wielką fanką (nie największą, u mnie to jest wszystko w granicach rozsądku), tym bardziej jestem wściekła, że coś takiego ujrzało światło dzienne. Ja swój egzemplarz otrzymałam z Klubu Recenzensta serwisu NaKanapie.pl i bardzo mnie to cieszy, ponieważ byłabym absolutnie i bezgranicznie wściekła, gdybym wydała na tę powieść jakiekolwiek pieniądze. Teraz jest mi żal tylko straconego czasu.