Mario Ybl wraca. Po fatalnej trzeciej części odetchnęłam z ulgą, bo tym razem autorka mnie nie zawiodła.
Mario Ybl, jak pisałam już o nim przy okazji pierwszej części "Ofiara Polikseny", to Pijak, Błazen i Cynik. Dla wiadomości Poli: najlepszy antropolog jakiego zna, i o niebo lepszy od wielu, których nie zna. Cierpiący na nyktofobię egocentryk i sól w oku niemal każdego z kim współpracuje. Naukowiec z najwyższej półki cierpiący na totalny tumiwisizm.
Mario wraca na stare śmieci do rodzinnego grajdołu pod Warszawą, gdzie wraz z Polą prowadzi wykopaliska na pobliskim cmentarzu. Archeolodzy odkryli tam antywampiryczne pochówki. Niestety zwłoki zaczynają znikać w tajemniczych okolicznościach, a na grobach pojawiają się satanistyczne znaki i napisy. W małomiasteczkowej społeczności zaczyna wrzeć, długo skrywane grzechy i przewinienia wypływają na światło dzienne, a miejscowy proboszcz nawołuje do linczu.
Czarne światło to cudownie przerysowana wizja małomiasteczkowego społeczeństwa, to satyryczne spojrzenie na ich nudne i jednostajne życie, obyczajowość, a nawet na niezachwianą wiarę w dobro i zło. A Mario? Mario znów jest tym dawnym cynikiem i błaznem, którego tak bardzo polubiłam w części pierwszej. Jest równie nieobliczalny, sarkastyczny, ekscentryczny i naburmuszony. Odbieram go jako zagubionego, niedojrzałego dzieciaka, obrażonego na cały świat: na Polę, bo nie chce z nim sypiać, na psychiatrę, który z uporem maniaka próbuje leczyć go na siłę, na Adama bo zmusza do robienia czegokolwiek, na Rudą, która każe mu szukać Maurycego, na Strygę za jego tajemnicze zniknięcie, na proboszcza, który chce przeciągnąć wszystkich na jasną stronę mocy, na wikarego, który akurat chwilowo wybrał tę ciemniejszą i w końcu na matkę, bo... ale tu akurat nie bardzo wiemy dlaczego. Powód pogrzebany i raczej szybko na światło nie wyjdzie, a zasłanianie się oziębłością rodzicielki jakoś nie bardzo mnie przekonuje.
Książki Guzowskiej nie spodobają się wszystkim, mogę wręcz powiedzieć, że spodobają się raczej niewielu. Autorka ma bowiem dość specyficzny humor, czasami przyciężki, depresyjny, czasami dość prostacki i nie na miejscu. Ten humor jest jednak tak bardzo mariowy, tak doskonale do niego pasuje. Zapewne takie zachowanie nie przystoi światowej sławy profesorowi, ale mam wrażenie, że on sam chce, by ludzie nie brali go na poważnie. A może to jego błazeństwo jest jakimś sposobem na demaskowanie ludzkich przywar, ułomności, złego gustu i zidiocenia?
Nie jestem taka jak on, nie znam też nikogo, kto choćby w ułamku go przypominał. I właśnie dlatego z tak dużą dozą tolerancji, uśmiechu i uwielbienia podchodzę do tej postaci.