“Kiedy byłyśmy ptakami” to bardzo specyficzna książka, która może spodobać się osobom lubiącym przeczytać coś całkiem innego od reszty. Sama w stosunku do niej mam niezwykle mieszane uczucia. Z jednej strony cały czas mnie ona w swoisty sposób intryguje opowiadając o realiach, z którymi rzadko spotykam się w literaturze, a z drugiej trochę odrzuca swoją nierównością (o czym napiszę później). Z zadowoleniem zauważam, że ostatnimi czasy pojawia się coraz więcej publikacji dotyczących życia ludzi na Karaibach, choćby wydana w 2023 roku książka autorstwa Charmaine Wilkerson- “Czarny tort”, która bardzo przypadła mi do gustu. Licząc na coś podobnego sięgnęłam po “Kiedy byłyśmy ptakami”.
Powieść napisana przez Ayanne Lloyd Banwo, to momentami metafizyczna kakofonia głosów, próbująca oscylować głównie wokół dwóch postaci - Darwina i Yejide. Próbująca, ponieważ wokół nich pojawia się też cała plejada innych bohaterów, która w całości tworzy niezwykły, nieco mistyczny obraz Jamajki. Ta lektura bardzo zachęciła mnie do poszerzenia swojej wiedzy o ludziach tam żyjących oraz o Ruchu Rastafari.
Darwin jest rastafarianinem. Ruch ten został zapoczątkowany w latach trzydziestych dwudziestego wieku na Jamajce. Miał na celu walkę o równouprawnienie czarnoskórych oraz koncepcję “Back to Africa”. Jednocześnie jest mocno powiązany z chrześcijaństwem. Darwin z religijnego przykazu nosi sfilcowane dredy i trzyma się z daleka od zmarłych - nigdy nie był na pogrzebie, ani tym bardziej nie widział żadnego zmarłego.
Do czasu, aż zmuszony biedą i ogromnym bezrobociem, musi podjąć pracę jako grabarz na najstarszym cmentarzu Port Angeles. Jego matka, pobożna rastafarianka, zawiedziona zerwaniem z tradycją przez syna, ogranicza z nim kontakt. Kobieta boi się, że miasto “pożre” jej dziecko, tak jak kiedyś zrobiło to z jej mężem a ojcem Darwina. Po zamieszkaniu w mieście chłopak wpada w pewne tarapaty, oraz poznaje tam Yejide.
Yejide St Bernard jest dziedziczką bardzo starego rodu, zamieszkującego piękne wzgórze nad Port Angeles w Trynidad. Jej rodzina ma kilkusetletnią tradycję, w której każda nestorka rodu pomaga przejść zmarłym z pobliskiego miasta na drugą stronę życia. Kiedy matka Yejide, Petronella, umiera zbyt wcześnie, zostawia dziewczynę kompletnie nieprzygotowaną do przejęcia tej trudnej roli, dziedzictwo zaczyna budzić się w niej samoistnie. Młoda kobieta błądząc po omacku w swoich wizjach próbuje połączyć swoje życie z tradycjami i przeznaczeniem. Aż pewnego dnia, na cmentarzu Fidelis poznaje Darwina a ich los nieodwracalnie się łączy. Czy będzie chciała iść ścieżką swoich protoplastek, czy postanowi uciec od oczekiwań społeczności?
Wspominałam o tym, że książka jest nierówna. Moim zdaniem ma swoje lepsze i gorsze momenty. Muszę zaznaczyć, że dużo bardziej podobają mi się rozdziały dotyczące Darwina niż Yejide. Były one dla mnie dużo bardziej zrozumiałe, klarowne, pisane ciekawym słownictwem i miały interesujący rozwój akcji. Części dotyczące danych postaci przeplatają się ze sobą, a te początkowe dotyczące Yejide były przepełnione realizmem magicznym, nie do końca do mnie przemawiającym.
Wizje dziewczyny momentami były tak dla mnie abstrakcyjne, że przebiegałam po tych momentach wzrokiem bez większego zastanowienia się nad ich przekazem. Wiem, że były one niezbędne aby przedstawić to, co autorka mogła mieć na myśli, jednak ja czekałam z utęsknieniem na zmianę narracji. Kiedy w końcu dochodzi do poznania się głównych bohaterów, zaczyna się to, co w tej książce najciekawsze. Jak początkowo czytałam “Kiedy byłyśmy ptakami” nieprzekonana co o niej myślę, tak lekturę zakończyłam zadowolona. Myślę, że mogę ją w ogólnym rozrachunku polecić, ale nie każdy się w niej odnajdzie.