Bardzo ciężko jest zrecenzować pozycję, która jest zapisem autentycznych przeżyć. Przeżyć tak bolesnych, okrutnie prawdziwych i dla większej części społeczeństwa po prostu niezrozumiałych. Pan Andrzej Lipiński zawarł w swojej książce bardzo intymne zwierzenie na temat swej córki – Kalinki. Dziewczynka przychodzi na świat jako nieuleczanie chory noworodek, któremu lekarze nie dają więcej niż sześć lat życia. Roślinka (bo tak nazywa ją sam autor) staje się najistotniejszą częścią ich życia. Kalinka nie mówi, nie chodzi, nie wykonuje żadnych innych ruchów poza ruchami gałek ocznych. Odtąd ich każdy dzień jest walką o jej życie, o zrozumienie sensu jej egzystencji i wiarą w lepsze jutro.
„To nasza największa choroba – strach przed czymś trudnym, innym czy nieznanym, niewyobrażalność zjawisk, z którymi nie zetknęliśmy się nigdy wcześniej. Każdy ledwie coś o nich słyszał, a wszyscy są ekspertami i nawzajem straszą się tą ubogą wiedzą.”
To co zdumiewa to ogromna i wręcz niewyobrażalna, nadludzka siła psychiczna jaką obdarzeni są rodzice Kalinki. Są gotowi na wszystko, żeby tylko zapewnić komfort córeczce. A należy mieć świadomość, że nie jest to proste, bowiem za dziewczynkę oddycha respirator, specjalne urządzenia stale kontrolują poziom tlenu w płucach oraz ilość flegmy w nich zalegającej. Każde odchylenie od normy sygnalizowane jest za pomocą dźwięku. Zdarzają się noce podczas których, paniczny ryk urządzeń budzi rodziców, którzy zmuszeni są walczyć o życie Kalinki zachowując przy tym zimną krew.
Wzruszającymi fragmentami książki są zapisy podróży małej dziewczynki. Ojciec stara się aby Roślinka miała życie pełne miłości, niesamowitych wrażeń i niecodziennych przygód. Specjalnie do tego przygotowanym samochodem zwiedzają Europę, wspinają się na górskie szczyty czy też oddają morskim kąpielom. Wszystko po to, by zapewnić córeczce pozory normalnego życia.
Czytelnika zastanawia jedno. Skąd rodzice Kalinki mieli tyle siły? Zapoznając się z książką można zauważyć jak ogromnie trudne bywa życie z niepełnosprawnym dzieckiem, którego największym osiągnięciem jest lekki ruch warg. Jak niesprawiedliwe wydaje się fakt, iż akurat w tym przypadku doszło do niespodziewanej mutacji w jednym genie, która doprowadziła do takiej tragedii.
„Wystarczy przetrwać, rezultat może być ujemny, strata przeogromna, a życie może się potem stać innym życiem. Najważniejsze, żeby nadal próbować. Niestety iskierka to tylko namiastka światła i nie jest ona w stanie rozjaśnić ciemności. Gaśnie równie szybko, jak się pojawia...”
Przyznam szczerze, że książkę czytałam z przerażeniem. Prywatnie nie znam nikogo, kto borykał by się z problem nieuleczalnej i tak tragicznej w skutkach choroby swojego dziecka. Zdałam sobie sprawę co muszą czuć rodzice tak okrutnie potraktowani przez los. Ich życie trwa tylko dla tej małej kruszynki, dla której przecież już nie ma ratunku. Do łez doprowadziły mnie fragmenty, gdzie pan Andrzej opisuje swój ból, nadzieję i odwieczne pytanie „dlaczego?”. Jak patrzy na inne zdrowe dzieci i wie, że dałby wszystko, aby móc żyć normalnie. To co dla innych jest chlebem powszednim, dla niego jest nierealnym marzeniem. To niesłychane ile człowiek jest w stanie znieść dla dobra swojego dziecka, nawet kiedy wie, że jest to tylko poprawieniem jakości jego życia i na wyleczenie nie ma, niestety, szans. Nie chce, żeby zabrzmiało to okrutnie, ale kiedy Kalinka umarła, poczułam ulgę. Głównie dlatego, że jej rodzice dostali kolejną szansę na wychowanie w pełni zdrowej córeczki Amelki, że ich cierpienie i trudy dnia codziennego dobiegły kresu i Kalinka zmarła w pełni świadoma miłości, jaką została obdarzona.
Podziwiam autora za to, że zechciał podzielić się z czytelnikami swoimi przeżyciami. To odważna decyzja. Książka jest wspaniała, smutna, nostalgiczna a zarazem pełna miłości i wiary.