Po lekturze „W cieniu” Diane Chamberlain najpierw nie oczekiwałam wiele. Potem zaczęłam mieć apetyt jednak na coś przynajmniej na poziomie, bo dowiedziałam się, że to poczytna, nagradzana i doceniana autorka. Zasiadłam więc sobie, jak tytuł głosi, w cieniu przy jednym z ulubionych krzaczków, gdzie pracowicie uwijają się pszczoły, małe co nieco w postaci ciasta z rabarbarem sobie też przygotowałam. Nie, nie myślcie, że ja je piekłam. W kuchni pełnię rolę zaledwie kuchcika-stażysty i dzięki Opatrzności (o ile ta w ogóle istnieje) wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że poza ten poziom nie wyjdę. Takie pyszności-słodkości tworzy Moje Szczęście, a potem nęci i wabi nas oboje mistrzowskimi rarytasami. No, ale idźmy dalej. Napar ze świeżej mięty w pięknym imbryku też studził się na podorędziu, tudzież kapelusik i wachlarz dla ochłody. Nastrój też był i… i to by było chyba na tyle… Rozczarowanie i klops literacki mnie spotkał. Zadbałam o wszystkie niezbędne, mające umilić lekturę, utensylia, wszystko było… tylko nie radość z czytania.
Nie wiem, czy na rynku jeszcze istnieje cykl wydawniczy, ale kiedyś – lata temu – można było w kioskach nabyć niewielkich rozmiarów książeczki z serii Harlequin. I nawet jedną taką przeczytałam również lata temu, żeby samej na własnym guście przekonać się, ile to warte. Stwierdziłam wówczas, że niewiele i więcej po Harlequina nie sięgnęłam. Do czasu! A tu, proszę, życie nadal potrafi zaskakiwać. Nie dość, że „W cieniu” trącił mi klimatem rodem z Harlequina, co dla mnie oznacza kiczowaty romans, to jeszcze w dużo obszerniejszym wydaniu. Nie poddałam się jednak, czytałam… czytałam… czytałam przez kilka dni, bo nijak nie mogłam się z nim uładzić. Zaczynałam się wiercić, robiło mi się niewygodnie, gula frustracji gniotła w gardle, więc dzieliłam go sobie na mniejsze, nieco mniej szkodliwe, porcje i wreszcie przeczytałam.
Odczekałam też nieco, zanim usiadłam do recenzji, by emocje mi nieco opadły. Bo obawiałam się, że gdybym z marszu przystąpiła do akcji, wówczas, oj, wówczas, by mnie dopiero poniosło. Nie, żebym miała coś przeciwko romansom. Skądże. Je również czytuję, ale od literatury oczekuję choć odrobiny jakości. A tej akurat ze świecą tu szukać, chyba że stylistyka gimnazjalisty nam odpowiada, wówczas „W cieniu” może nam się spodobać. Książką Diane Chamberlain nie zaspokoiłam swojego apetytu literackiego, dodam też, że to pierwszy „bestseller”, po który sięgnęłam, jej autorstwa i mam nadzieję, że pozostałe są jednak odrobinę lepsze. Cóż, dialogi mnie nie porwały, a momentami sztuczne wypowiedzi raziły. Opisy w tle także nie zachwyciły, ascetyczne, wręcz skąpe, do tego nad wyraz proste i dobitne struktury zdaniowe. Postaci to głównie opis wyglądu, powierzchownych pragnień, bez głębszej analizy charakteru. Relacje międzyludzkie wprawdzie zarysowane, lecz też bez intrygującego szczegółu.
Ale jak w każdej historii, tak i w tej, kilka pozytów znaleźć można. I proszę, założenie konstrukcyjne z prowadzeniem dwóch paralelnych historii to niewątpliwy atut powieści. Zanim do nich nawiążę, dodam parę słów na temat fabuły. Joelle D’Angelo pracuje jako pomoc społeczna w szpitalu. Jest po rozwodzie z pierwszym mężem, nie ma dzieci, o których tak bardzo marzy. Jej przyjaciółka, Mara, podczas narodzin pierwszego dziecka dostaje wylewu, jest sparaliżowana i nie ma szans, by odzyskała dawną sprawność i ruchową, i intelektualną. Mąż Mary, Liam, sam wychowuje ich synka i razem z Joelle opiekuje się żoną przebywającą w ośrodku rehabilitacyjnym. Przyjaźń Liama i Joelle, wzmocniona bolesnymi doświadczeniami obojga, zostaje wystawiona na próbę. Dziewczyna, widząc, z jakim oddaniem Liam troszczy się o żonę, i wiedząc, że medycyna jest w przypadku Mary bezradna, sprowadza uzdrowicielkę, która lata temu uratowała także jej życie.
Historia Joelle, Mary i Liama to z założenia główny nurt powieści, z kolei historia zagadkowej uzdrowicielki swoimi korzeniami zapuszcza się aż do okresu przedwojennego, by potem znaleźć swój finał w latach 70-tych ubiegłego wieku. W rzeczywistości jednak to chyba losy uzdrowicielki wydają się bardziej interesujące. Stają się one również asumptem do poznania dwóch obliczy Kalifornii. Pierwsze to jej przyrodnicze piękno, bo akcja dzieje się na wybrzeżu, w okolicach Monterey. Malownicze pejzaże, wijące się wstęgi dróg prowadzące wzdłuż widokowych panoram na Ocean Spokojny. Tyle razy pokonujemy te odcinki, że czujemy się tu niemal jak u siebie w domu. Słońce, ciepło, cyprysy, skalne tarasy, mgliste i pachnące morską wilgocią poranki. Na tych elementach próbuje Chamberlain budować klimat metafizycznej duchowości. Do tego dochodzą wiktoriańskie posiadłości rozrzucone wzdłuż zatoki. Po prostu Kalifornia blue… jak śpiewał bodajże Roy Orbison. Jeśli nie byliście w najbardziej słonecznym ze stanów, to akurat próba pokazania naturalnych uroków tego regionu Chamberlain się udała. Druga twarz Kalifornii to jej mieszkańcy. Tu już nie jest tak powabnie. Owszem wśród miłości i przyjaźni, jazzowych tonów i folkowych akcentów hippisowskich momentalnie wchodzimy w aurę tamtych czasów. Ale jest ona naznaczona segregacją rasową, gdzie biały i Murzyn (w czasach powojennych słowo Murzyn nie miało pejoratywnego zabarwienia, choć chyba i teraz zdania odnośnie do wydźwięku tego wyrazu wydają się być podzielone – bodajże sam profesor Miodek zabierał na ten temat głos) nie wszędzie i nie przez wszystkich byli mile widziani. Rodzące się ruch bitników i dzieci kwiatów dopełniają kolorowego obrazu.
No, proszę, ależ się rozpisałam… Tym sposobem sama siebie zadziwiłam, że po dłuższym zastanowieniu potrafiłam w książce Chamberlain znaleźć tyle pozytywnych aspektów. Nie zmienia to jednak faktu i mojej opinii, że „W cieniu”...