W momencie, gdy przeczytałam ostatnie zdanie Epilogu książki Johna Marsdena, nie myślałam o niczym. Potraktowałam to jako skutek szoku, bo niemalże po minucie myśli zalały mnie niczym kubeł zimnej wody. Nie byłam w stanie pozbierać się po tej lekturze. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Wszystko było wiarygodne, realistyczne i opisane tak rzeczywiście, że zadawałam i nadal zadaję sobie pytanie czy może jest jednak możliwość, że my również nie jesteśmy bezpieczni… Pozycje połknęłam w ciągu półtora dnia, nie pomijając ani jednego, najkrótszego zdania. Musiałam się powstrzymać, aby najpierw położyć się spać, napisać recenzję i dopiero wtedy zacząć kolejną część. Geniusz autora jest niemożliwy do opisania a samej książki nie da się skomentować w jednym słowie.
Fabuła, jej przebieg i niezaprzeczalnie wartka akcja – John Marsden pamiętał o nich do ostatniego słowa. Sam początek jest zadziwiający. A ja jeszcze nigdy nie spotkałam się z równie pomysłowym rozpoczęciem powieści. Dowiadujemy się, że to siedemnastoletnia Ellie została wybrana przez swoich towarzyszy, aby opisać przeżycia całej ósemki. Ich rodzące się głębokie relacje i każdy najmniejszy szczegół wydarzeń. A wszystko zaczyna się od niewinnego biwaku w Piekle. Kotlinie znajdującej się kilkanaście kilometrów od miasta otoczoną przez wysokie góry. Ellie i jej przyjaciółka, Corrie chcą w ten sposób spędzić ostatnie dni przed końcem przerwy świątecznej. Pobyć ze sobą, nacieszyć się wolnością. Wolność… Po powrocie do domu już dawno zapomnieli o znaczeniu tego słowa. Gdy w swoich gospodarstwach znajdują martwe zwierzęta i pustki, mimo paniki podejmują niezwykle racjonalne decyzje. Decyzje, które raz na zawsze mogą zaważyć na ich życiu. Ale tak naprawdę nie ma już ich, ani ich decyzji…
Geniusz tej książki jest niesamowity i zapiera dech. Powtarzam się, wiem, lecz nie jestem w stanie opisać tego dobitniej. Autor pomyślał o wszystkim: o akcji, uczuciach oraz rozrywce. Napięcie było wyczuwalne już przy pierwszym rozdziale i trzymało do samego końca. Miłość w „Jutro” nie była jakimś żałosnym, wyidealizowanym uczuciem nastolatków. Narodziła się w pewnym momencie, zaskakując i sprawiając, że była to ostatnia rzecz, w którą tak naprawdę wierzyli. Zdarzały się również momenty, gdy pomimo tak wielu tragicznych i smutnych wydarzeń, byłam w stanie się roześmiać. Zawdzięczam to barwnym postaciom, moim zdaniem najmocniejszej części tejże książki. Nie będę rozpisywać się na temat ilości dialogów i opisów, ponieważ żadna ich długość nie ima się do mojego zafascynowania stylem autora. Ani jeden fragment nie sprawił, że tekst zaczynał mnie nużyć. Każde zdanie pochłaniałam z jeszcze większym zapałem.
Dlatego z czystym sercem mogę nazwać tę książkę geniuszem współczesnej literatury. Jest to pozycja, która musi znaleźć się na każdej liście książek do przeczytania, bez względu na płeć i wiek. Ponieważ to nie jest zwykła powieść o miłość i stracie. Jest to lektura o przyjaźni ponad wszystko i zdeterminowaniu oraz odwadze nastolatków, czego nigdy nie znajdziemy nawet w samych sobie.