Ostatnio czytałam już tyle książek, w których występował, a wręcz przyćmiewał inne, wątek o wielkiej miłości dwojga bohaterów, że stwierdziłam, iż trzeba powiedzieć dość. Sięgnęłam zatem za pozycję, której opis od wydawcy gwarantował mi chociażby cień szansy na pewną dozę bezpieczeństwa. Ile mi po tym pozostało? Cóż… można stwierdzić, że bardzo trudno jest znaleźć jakiekolwiek miejsce w cieniu, gdy pogoda na dany dzień przypomina największy upał stulecia.
Casherine Asaro od dziecka uczyła się baletu i gry na fortepianie. Rodzice - naukowiec i literatka - z wielką troską podeszli do kwestii jej wykształcenia. W efekcie, po licencjacie z chemii, który zdobyła z najwyższą możliwą do zdobycia lokatą, obroniła magisterium z fizyki na kalifornijskim UCLA, a później doktorat na Uniwersytecie Harvarda. Uczy matematyki, fizyki oraz chemii - skutecznie i z sukcesami - jej uczniowie zdobywają laury w konkursach nie tylko na szczeblu stanowym, ale i federalnym.
Zacznijmy może faktem oczywistym – opis od wydawcy, widniejący na odwrocie książki, w ogóle nie oddaje tego co jest zawarte w środku. Przeczytałam już kilka recenzji i opinii na temat tej powieści i muszę stwierdzić, że większości z recenzentów czy opiniodawców, opis nie zachęcił. U mnie niestety było odwrotnie. Sięgnęłam po „Wielką Inwersję”, ponieważ potrzebowałam chwilki odpoczynku, przy czym chciałam spędzić czas z książką, z której wręcz wylewałyby się elementy fantastyczne. Chociaż muszę przyznać, że powieść nie do końca jest klapą, to nie trafiłam w to, co chciałam. Spudłowałam wręcz.
Ze sposobu w jaki „Wielka Inwersja” została napisana, można niewątpliwie wywnioskować, iż pisarka jest wykształcona w dziedzinie, która wiele jej pomogła, przy tworzeniu świata przedstawionego. Występuje tam wiele nazw chemikaliów, maszyn i innych specyficznych przedmiotów, że momentami nie potrafiłam się w tym połapać. Na początku wywołało to moją konsternację. Ciężko mi to mówić, ale jak na pierwszy tom, to autorka wylała na głowy czytelników zbyt wiele informacji. Z drugiej strony element ten wcale nie był by postrzegany jako „zbyt” dopracowany, gdyby nie wątek miłosny. Co z nim, pewnie zapytacie? Jak dla mnie, on tam właściwie w ogóle nie pasuje.
Jak wspomniałam wcześniej, były momenty, kiedy książka naprawdę mi się podobała. Potem jednak następował zwrot i zaczynała mnie niepohamowanie denerwować i irytować. Wszystko za sprawą powyżej wymienionego wątku miłosnego, który pasował w tej powieści do reszty jak pięść do nosa, kolokwialnie się wyrażając. Miałam wrażenie jakby autorka na siłę go upychała wszędzie tam gdzie mogła. Momentami był on ważniejszy od całej reszty, przysłaniał fabułę oraz mącił bieg akcji. Jednym słowem – pomyłka.
Bohaterowie w książce byli niewydarzeni. Nie potrafiłam się do żadnego z nich przywiązać, a co dopiero z którymkolwiek utożsamiać. Chociaż postaci w książce nie były jej atutem ani nie ciążyły fabule, to jednocześnie wydawali mi się strasznie nijacy. Główna bohaterka - Soz, miała za zadanie prowadzić czytelnika, przez wydarzenia opisywane przez autorkę. Czytając, miałam wrażenie, że jest ona za mało wyrazistą postacią. Chociaż z biegiem czasu, czytelnik ma szansę dowiedzieć się o niej czegoś więcej, to te informacje tak naprawdę nie wywołują żadnych emocji.
Cała książka jest podzielona na trzy części. Osobiście doszłam do wniosku, że z każdą następną jest jeszcze gorzej niż było poprzednio. Miejscami powieść jest mocno przegadana, a wydarzenia, które występują wydają się dosłownie wklejone w całość. Tak więc stwierdzam, że „Wielkiej Inwersji” brak ciągłości. Chętnie poznałabym ten świat jeszcze raz, ponieważ sam pomysł na fabułę nie był zły. To właśnie wykonanie mnie zawiodło. Nie mam na myśli, że zrobiłabym to lepiej od samej pani Cathriny, która prawdopodobnie z myślą, że będzie to cykl, chciała przedstawić tylko określone wydarzenia. Jednakże jako czytelnik, który miał w ręku tylko i wyłącznie tę powieść, po stanie technicznym, zamyśle i sposobie wykonania nie jestem pewna, czy sięgnę po część następną.
Ocena: 3/10