Współczesny świat skazuje nas na życie w ciągłym pośpiechu, co sprawia, że nie dostrzegamy wielu istotnych rzeczy, gubimy je gdzieś za zakrętem, zapominając, że w ogóle są, a jeśli już je zauważamy, to nie potrafimy docenić. I takim sposobem żyjemy z myślą, że jesteśmy wieczni, a przecież to nieprawda. Bo życie to prezent, do tego bardzo cenny, nawet jeśli termin jego przydatności jest dosyć krótki.
Siedemnastoletni Landon Carter to młody buntownik, który uczy się w ostatniej klasie szkoły średniej. Bogaci rodzice zapewniają mu wszystko, czego pragnie, żyje praktycznie bez trosk oprócz jednej - nie ma partnerki na zbliżający się doroczny bal w szkole. W końcu decyduje się zaprosić córkę pastora, Jamie Sullivan, która jako jedna z niewielu już uczennic jest jeszcze wolna. Dziewczyna znacznie się różni od swoich rówieśników, ponieważ wszędzie zabiera ze sobą Biblię, świetnie się uczy i wszystkim wokoło pomaga. Po krótkim czasie ich znajomość przeradza się w przyjaźń, która nie jest łatwa dla Landona, gdyż jest z tego powodu wyśmiewany przez swoich kolegów i kilkakrotnie rani Jamie. Jednak to dzięki niej przeżywa swoją pierwszą prawdziwą, wielką miłość...
Całą tę historię poznajemy z perspektywy Landona, który po czterdziestu latach decyduje się ją opowiedzieć. Przekazanie narracji ponad pięćdziesięcioletniemu panu Carterowi było świetną inicjatywą, bardzo ułatwiającą odbiór powieści. Czytając, czułam się tak, jakbym słuchała tej opowieści, siedząc obok narratora, to było naprawdę przyjemne i ani na chwilę nie miałam ochoty przerwać lektury.
Nie spodobało mi się jednak ujęcie tej historii. Zdecydowanie wolałam jej wersję w ekranizacji "Szkoły uczuć". Po raz kolejny przekonałam się, że obejrzenie najpierw filmu, a potem przeczytanie książki, nie jest dobrym pomysłem, nigdy. Według mnie autor zbyt mało miejsca poświęcił w powieści na miłość głównych bohaterów, a za bardzo skupił się na rozwinięciu początku książki. Zabrakło mi m. in. listy życiowych celów Jamie, które razem z Landonem próbowali osiągnąć (w filmie), to według mnie naprawdę wiele wnosiło do całej akcji, czyniło ją ciekawszą. Uogólniając, fabuła jest słabo rozbudowana i na pierwszy rzut oka czegoś w niej brakuje, choć historia i tak nie traci na swojej wartości, a to za sprawą swojego unikalnego i cennego przekazu. Poza tym nie mogę zwracać na to aż tak dużej uwagi, bo przecież to film powstał na podstawie książki, a nie odwrotnie.
Moją ulubioną bohaterką stała się oczywiście Jamie. Może i jest wyidealizowana, nierealna jak na współczesny świat, jednak jej pogoda ducha i przekonanie, że wszystko co dzieje się wokół nas należy do ułożonego dla nas przez Boga planu, zaskarbiły moją sympatię i tchnęły we mnie trochę nadziei. Polubiłam również Landona, który jest postacią dynamiczną, dzięki swojej dziewczynie przechodzi niesamowitą wewnętrzną metamorfozę, z rozkapryszonego nastolatka staje się szlachetnym i wierzącym człowiekiem, a to akurat jest wzruszające i przywraca wiarę w ludzi.
"Pan ma jakiś plan dla nas wszystkich, ale czasem nie rozumiem, co chce nam przekazać."
"Jesienna miłość" to książka, obok której nie można przejść obojętnie. Miałam wobec niej ogromne oczekiwania, niektóre się nie spełniły, ale i tak uważam, że warto było zapoznać się z wersją papierową tej pięknej historii miłości, nawet jeśli trochę inaczej ją sobie wyobrażałam. Na końcu oczywiście popłakałam się jak bóbr, mimo że wiedziałam już wcześniej, że wszystko tak się potoczy, jednak nie udało mi się powstrzymać łez. Co najdziwniejsze byłam szczęśliwa, mimo smutnego zakończenia, bo historia Jamie i Landona nauczyła mnie znajdować we wszystkim choć odrobinę dobra i przekonała, że mimo nieszczęść, katastrof, problemów, nasze życie może być piękne, jeśli tylko to piękno nauczymy się dostrzegać i doceniać...
"Nasza miłość jest jak wiatr - nie możesz jej ujrzeć, lecz możesz ją poczuć."