Po przeczytaniu opisu książki oraz wielu dobrych opinii na jej temat miałam nadzieję na ciekawą, intrygującą, a już na pewno - wciągającą lekturę. Kate Atkinson dostarcza nam książkę, która, według opisu na okładce, ma opowiadać historię dziewczynki dostającej od losu wiele szans na naprawę błędów przeszłości swoich, jak i ludzi, którzy mają na otaczający ją świat wpływ.
Wydawałoby się, że pomysł na kreację świata przedstawionego, zwłaszcza, że rzecz dzieje się w okresie II Wojny Światowej, jest wręcz idealny, bo przecież zmiana biegu wydarzeń w tym czasie mogłaby wpłynąć na losy całego współczesnego świata, zmienić bieg historii. Jednak, uważam, że autorka nie wykorzystała w pełni potencjału, który z tak pięknego wątku mogła wykrzesać, przez co przebrnięcie przez 563 strony "Jej wszystkich żyć" musiałam na sobie wymuszać, ponieważ nie lubię zostawiać niedokończonych książek.
Zacznijmy od świata przedstawionego. Akcja rozgrywa się głównie w pod dachem rodziny Toddów, w zakątku nazwanym "Fox Corner", czasem przenosi się także do Londynu lub Niemiec, ale o tym za chwilkę. Mimo wielkich chęci autorki do wykreowania idyllicznego miejsca na świecie, otoczonego niesamowitym krajobrazem, zamieszkałego przez kochającą się rodzinę, jakoś nie potrafiłam wczuć się w tą atmosferę. Pomimo licznych opisów wydarzeń mających miejsce w Fox Corner, czegoś mi tam brakowało, były zbyt ogólne i nie wdrażały czytelnika w szczegóły. Tak zresztą jak i pozostałe miejsca, do których akcja przenosiła się z rozdziału na rozdział.
Co do bohaterów, na początku miałam ogromny problem z zapamiętaniem kto jest kim oraz jaką pełni funkcję w opowiadanej historii, ale tak mniej więcej, po 150 stronach wdrożyłam się w ich świat. Aczkolwiek, nie uważam, żeby postawy, które przyjmowali, czy też ich wypowiedzi wpłynęły jakoś dogłębniej na moje emocje i pozostawiły tam trwały ślad. Ursula, wykazała się niekiedy odwagą, charyzmą oraz dobrym sercem, ale na tle jej perfekcyjnej siostry Pameli, czy zakręconej ciotki Izzie, wypadała dosyć blado. Najbardziej chyba przypadła mi do gustu osoba tej własnie, energicznej i zwariowanej siostry Hugh, ojca Ursuli, bo wprowadzała do utworu jakieś zamieszanie i humor, który przyznam, był bardziej niż trochę potrzebny. Sylvie odebrałam jako dobrą i sprawiedliwą, jednak nadopiekuńczą matkę, której racje często nie miały żadnego oparcia i sensu. Z główną bohaterką czułam jakaś łączność jedynie w słowach: "Pragnęła być sama, ale nie cierpiała samotności i była to zagadka, której nie potrafiła w żaden sposób rozwiązać".
Osobiście, bardzo lubię książki o tematyce wojennej, w których głównymi bohaterami są odważne nad wyraz dzieci, bądź też nastolatkowie (np. "Złodziejka Książek", czy "Światło którego nie widać"), jednak muszą one być napisane w sposób ciekawy, intrygujący i najczęściej, jak to przy takim gatunku bywa, wzruszający. Niestety, w tym przypadku zawiodłam się po całej linii, bo ani nie wczułam się zbytnio w dzieje Ursuli, ani też nie czytałam kolejnych rozdziałów z zapałem i zaangażowaniem, starałam się przez nie "przebrnąć". Na prawdę, liczyłam na coś więcej, chociaż nie mogę zaprzeczyć, książka napisana jest całkiem dobrym stylem, który łatwo by się przyswajało, gdyby nie strasznie zagmatwana kolejność wydarzeń.
Polecam książkę wszystkim tym, którzy preferują książki o tematyce wojenno-obyczajowej oraz nie przeszkadza im zawiłość wątków, melancholijność i urywanie wydarzeń. Sądzę, że każdy powinien jednak ją przeczytać i wyrobić sobie swoje zdanie na jej temat, wielu osobom przypadła do gustu, jednak ja nie zaliczam się do jednej z nich.