Do tej pory żyłem w przeświadczeniu, że królem beznadziejnych finałów jest - nomen omen - Stephen King. Facet jest w tym naprawdę dobry, ale wiecie co? Ostatnio znalazłem pisarza, który - moim skromnym zdaniem - zdetronizował króla, wykopał go z tronu i przeciągnął za końmi po całym królestwie, a potem takiego poobijanego i częściowo oskórowanego zrzucił z klifu. Szanowni Państwo poznajcie Janusza A. Zajdla, który pokazuje nam jak koncertowo spieprzyć zakończenie rewelacyjnej historii.
Ok, samego Zajdla, tak - no wiecie - osobiście, raczej już nie poznacie. Pisarz zmarł bowiem w 1985 roku, czyli zaledwie dwa lata po opublikowaniu "Wyjścia z cienia", o której to powieści zamierzam Wam dziś opowiedzieć. Choć książka została wydana dopiero w 1983, ta opowieść była już gotowa w październiku 1978 czyli jeszcze przed wydaniem "Cylindra van Troffa" czy "Limes inferior". Wszystkie trzy wpisują się w nurt fantastyki socjologicznej i o ile do dwóch ostatnich odnosić się nie będę, bo ich po prostu jeszcze nie czytałem, o tyle "Wyjście z cienia" znakomicie wpisuje się w ten odłam science fiction.
Rzecz dzieje się na Ziemi w niedalekiej przyszłości. Z perspektywy dzisiejszego czytelnika bardziej niedalekiej, niż tego z lat '80, ale powiedzmy, że to jest mniej niż wiek. W każdym razie, odkąd obca cywilizacja udaremniła inwazję innej obcej rasie, ta pierwsza zaczęła "doradzać" ziemianom w kwestii organizacji całej planety. Krótko mówiąc rozpoczęła się nie do końca formalna, ale jednak, okupacja Ziemi. Zaczęło się od rozbrojenia, potem zlikwidowano państwa i podzielono cały glob na kwadraty wielkości dużych miast/gmin, przy czym bez przepustki nie można było podróżować między kwadratami, no i powołano rząd marionetkowy zarówno ten centralny, jak i lokalny. Lokalny w poszczególnych kwadratach. "Doradztwo" Obcych wpłynęło również na system nauczania, sądownictwo, ale przede wszystkim dało złudne poczucie bezpieczeństwa. W zamian kosmici wyciągnęli łapy po nasze dobra - głównie produkty żywnościowe. Brzmi znajomo? Coś jak przyjaźń polsko-radziecka, prawda? W każdym razie w tym parszywym świecie żyje sobie nasz główny bohater Tim - nastolatek, który coraz bardziej zaczyna zauważać kłamstwa i manipulacje, jakimi karmią go w szkole, na ulicy i w mediach... Dostrzega i wcale mu się to nie podoba. Wkrótce jednak dostanie okazję, aby stawić czynny opór i zmienić świat, w którym dorasta...
"Wyjście z cienia" to opowieść w duchu Orwella, ale - według mnie - dużo sprawniej napisana i to na każdej płaszczyźnie - począwszy od bohaterów, a skończywszy na języku. Tę powieść po prostu świetnie się czyta; ma swój rytm i dynamizm i nie jest twardym sci-fi. To powieść w dużej mierze socjologiczna i alegoryczna, która pod maską opowieści o inwazji obcych, ukrywa twarz jakże dobrze nam znanych - a przynajmniej dobrze znanych ówczesnemu czytelnikowi - sowieckich komunistów i ich lokalnych sługusów. Aż dziwne, że to dzieło przeszło przez cenzurę stanu wojennego, ale może Zajdel miał szczęście i trafił na wyjątkowo durnych cenzorów, zbyt głupich, aby załapać alegoryczność "Wyjścia z cienia", a co za tym idzie, wyraźnych, choć niedosłownych odwołań do ówczesnej rzeczywistości.
I wszystko byłoby naprawdę super, bo książka jest rewelacyjna, gdyby nie fatalne zakończenie. Zakończenie tak złe i tak odbiegające od całej reszty, że powieść mocno straciła na swej świeżości, ale przede wszystkim spójności. Całość bowiem dotyczy Ziemi i jej mieszkańców kontrolowanych przez tajemniczych Obcych, których nikt nie widział, o których niewiele wiadomo. Jest w tym tajemnica, jakaś niesamowitość, a nawet i groza, bo cały świat zdominowany przez istoty zupełnie nam nieznane, we mnie wzbudza grozę. I ta tajemnica nie powinna zostać rozwiązana, to powinno stanowić niedopowiedzenie, jeden wielki znak zapytania. Tymczasem na koniec dostajemy kosmitów i obcą planetę, podane niemalże na tacy. O tej planecie przez całą powieść nikt się nawet nie zająknął. Zajdel poświęca temu tylko jeden krótki rozdział, ale to jest rozdział, który niszczy całą historię. Serwuje nam kosmitów, którzy są drętwi i papierowi i gadają jak ludzie. I nie chodzi mi o to, że posługują się którymś z ziemskich języków, oni używają zwrotów i słów (jak chociażby "sybarytyzm", którego etymologia sięga starożytnej Grecji), których znać nie mają prawa, a już na pewno nie stosowaliby ich w rozmowach między sobą. No nie, "zielone ludziki" z planety Epsi, miałyby zupełnie inną gadkę, inną nawijkę, nie jak jakiś docent z uniwersytetu. No, to jest cholernie słabe i odklejone od całej reszty.
Niemniej po "Wyjście z cienia" warto sięgnąć. I jasne, zakończenie przeszkadza mi niczym choroba weneryczna, ale jako fantastyka socjologiczna ta powieść się broni i - kurde - jest bardzo dobra; daje sporo frajdy, ale i powodów do przemyśleń, a to wystarczy, aby ją polecić i kto wie, może Wy podejdziecie do zakończenia zupełnie inaczej. Jeśli zaś chodzi o dostępność... Ja akurat mam pierwsze wydanie z 1983 roku, bo zbieram serię "Z Kosmonautą", ale książka ma kilka wydań. W latach '90 "Wyjście z cienia" wypuściło Literackie i Prószyński, a ostatnio superNowa, która dysponuje całą bibliografią Zajdla. Wydanie od Czytelnika czyli to pierwsze, dorwiecie poniżej dychy, to od superNowy - w okolicach dyszek dwóch. Piniądz 😀 niewielki, a możecie być pozytywnie zaskoczeni.