Powiedzieć, że duchy fascynują mnie od dawna to jak nic nie powiedzieć. Z horrorów zawsze bardziej wolę te, w których straszy zjawa niż szalony facet z zakrwawioną piłą. Zainteresowanie zjawiskami nadprzyrodzonymi (ze szczególnym uwzględnieniem duchów) zaowocowało sięgnięciem onegdaj po Stephena Kinga oraz poszukiwaniami książki, które wciągnie mnie i wzbudzi dreszcz niepokoju niczym „Cmętarz zwieżąt”.
„Zimowym dzieciom” Jennifer McMahon może się to ostatecznie nie udało, ale i tak jestem bardzo zadowolona, że tę książkę kupiłam i przeczytałam. Czuję się usatysfakcjonowana, że to właśnie ona będzie pierwszą zrecenzowaną powieścią w Nowym Roku.
Akcja książki rozgrywa się dwutorowo. W 1908 roku i ponad sto lat później. Na pierwszych stronach poznajemy Sarę, której ekscentryczna cioteczka (kobieta, z którą bohaterka nie jest spokrewniona, ale zaczęła doglądać rodzinę po śmierci matki), pełniąca rolę wiejskiej wiedźmy, zdradza sekret na wskrzeszanie zmarłych. Zaznacza przy tym, że Sara może skorzystać z zaklęcia tylko w naprawdę wyjątkowej sytuacji. Która, jak nietrudno się domyślić, w końcu się nadarza…
Wiek później główną bohaterką historii jest dziewiętnastoletnia Ruthie, która pewnego poranka odkrywa, że jej matka zniknęła, choć to do niej zupełnie niepodobne.
Suniemy przez lekturę, odkrywając dramatyczne sekrety Sary oraz obserwując zmagania Ruthie z życiem, w którym nagle zabrakło najważniejszej osoby a w dodatku pod opieką zostaje sześcioletnia siostra. Kibicujemy im obu.
Muszę przyznać, że historia Sary wzbudza niepokój. Nie jest to może strach czy przerażenie, ale odczuwa się ten masochistyczny przyjemny dreszcz, który każe czytać dalej, czekać na ducha, zagłębiać się coraz bardziej w rozpacz. I nadzieję po wypowiedzeniu zaklęcia.
Nie odczuwałam też zawodu, kiedy przewracałam stronę i widziałam, że kolejny rozdział należy już do Ruthie, (a często tak mam, kiedy historia rozgrywa się dwutorowo lub ma kilku bohaterów; zwyczajnie opowieść jednego z nich zajmuje mnie bardziej). Z każdym kolejnym znakiem zapytania chce się w końcu wiedzieć, gdzie podziała się Alice, jakie skrywa sekrety i co, u licha, ukrywa się w zabitej deskami garderobie.
Styl Jennifer McMahon jest przyjemny. Dość powiedzieć, że przeczytanie stu stron zajmowało mi jakieś dwie godziny a to naprawdę rzadko się zdarza. Jej bohaterowie nie są irytujący, (poza tymi, którzy irytujący być muszą), można z nimi sympatyzować, a Sarze bez zniecierpliwienia po prostu współczuć. Autorka znalazła złoty środek pomiędzy powieścią grozy a obyczajową. Żaden z tych elementów nie jest przesadzony a całość współgra ze sobą tak dobrze, że zwyczajnie chce się ją czytać.
Widziałam opinie zawiedzione otwartym zakończenie, ale tak jak w przypadku mojej ulubionej powieści Kinga, tak i tu uważam, że jest dobre i na miejscu. Dopowiedzenie wszystkiego mogłoby zepsuć klimat. Zresztą ja jestem fanką zakończeń otwartych. Takich, które dają mojej wyobraźni pole do popisu, kiedy już się wydaje, że uczta książkowa skończona wraz z przewróceniem ostatniej strony.
Czy można jednoznacznie stwierdzić, że McMahon czerpała (tudzież zżynała) z Kinga? Nie. Nawet jeśli ma punkty wspólne to motyw wskrzeszania zmarłych jest stary jak świat i sądzę, że nie ma na całym globie osoby, która nie chciałaby spotkać się jeszcze raz z kimś, kto już odszedł. Zamienienie tego pragnienia w tragiczną historię ze straszliwymi konsekwencjami jest dość naturalne.
Polecam wszystkim tę książkę. Nawet zatwardziałym miłośnikom horrorów. Bo choć brak tu jumscare’ów i typowo przerażających momentów, jest to bardzo dobra powieść, w której zarówno miłośnik grozy jak i innych emocji znajdzie coś dla siebie.
*Tytuł jest fragmentem tekstu piosenki zespołu Metallica "Enter sandman"