„Invocato” to debiut powieściowy Agnieszki Tomaszewskiej. Autorka mieszka na Mazurach skąd czerpie inspirację do tworzenia kolejnych książek. Bliski kontakt z naturą prawdopodobnie sprzyja wenie, gdyż już niedługo ukarze się „Insomnia” - fani za pewne zacierają ręce, nie będę owijać w bawełnę, że również zaliczam się do tego grona.
Opis na książce jest bardzo intrygujący, pojawiają się stwierdzenia i obietnice typu: czeka Cię pozazmysłowa rzeczywistość, śmierć dotyka również nieśmiertelnych, zobacz co czeka Cię po tamtej stronie. Reklama pierwsza klasa, tylko co dalej... Dalej jest coraz lepiej, ciekawiej, upiorniej i...
Lilith vel Bura jest młodą dziewczyną dla której los nie był łaskawy. Po raz pierwszy spotykamy ją na zasypanym złotymi liśćmi cmentarzu. Stary dozorca, który codziennie widzi ją przy tym samym grobie, rozpoczyna rozmowę, w sumie o niczym, a jednak bardzo ważną, o samobójstwie.
Zarzucony pytaniami opowiada o Mieście Samobójców w którym znajdują się ci, którzy w momencie przejścia na drugą stronę, zostali uratowani przed demonami czyhającymi na ich duszę. Jak się okazuje jest sposób na dostanie się do owego miasta bez korzystania z desperackich metod - modlitwa, płynąca prosto z serca. Tego jej było trzeba, tak też zrobiła. Bladym świtem wita ją mroczne miasto, a na dzień dobry kapitan Katztez przykłada jej lufę pistoletu do głowy. Na szczęście Lilith to nieprzeciętna osóbka, która z łatwością przekonuje do siebie ludzi. Wiedzie jej się tak sprawnie, że trafia do grupy walczącej z demonami żerującymi na duszach samobójców, ekipą szalonych twardzieli dowodzi Koshe, inteligentny, przystojny i skuteczny, pełnoprawny obywatel miasta.
W momencie przystąpienia Burej – ksywka nadana przez drużynę – do grupy, zaczyna się cała zabawa. Książka nafaszerowana jest akcją, jak świąteczny sernik rodzynkami, do tego mamy niezły pokaz dialogów, ostrych jak brzytwa i skupisko bohaterów, którzy mają więcej energii niż wszystkie króliczki Energizera.
Bez zbędnych wstępów przyznam, że uwielbiam tę powieść i przymykam oko na jej niedoskonałości, które niestety się zdarzają. Podczas czytania bywa, że szwankuje nam czytelniczy GPS – nie wiemy gdzie jesteśmy, co robimy. To samo dotyczy niektórych dialogów, niekiedy konieczne jest czytanie tego samego zdania kilka razy bo gubi się szyk, lub brakuje nadawcy. Jednak to wszystko, to pestka, bo chłopaki z ekipy Koshe tak „czarują”, że nie sposób nie oszaleć na ich punkcie.
Świetny dowcip, dosadne dialogi, często dość pieprzne, niewybredne żarty, szybka akcja z widowiskowymi scenami, plus osobliwe postacie to atuty powieści.
O bohaterach „Invocato” mogłabym pisać non stop. Koledzy Lilith to powieściowe unikaty. Wyszczekani, miłujący alkohol, fajki, kobietki i huczne imprezy kolesie w których żyłach testosteron aż kipi, wydają się szorstcy i niedostępni, jednak czy aby na pewno?.
Bura może wzbudzać mieszane uczucia, jest super bohaterką, a to nie każdemu może się spodobać. Jest sprytna, inteligenta, wygadana, z przeciętną buźką, jednak czarującą na swój sposób, łamie serca i i jak Rambo w spódnicy walczy z demonami. Tak idealnie, że aż niepoważnie, ale czy to mi przeszkadzało?, absolutnie nie. Podczas czytania świetnie się bawiłam, ataki śmiechu regularnie mnie dopadały, nie zbrakło też chwil wzruszenia i grozy. Nastrój dopełniało tło powieści, Miasto Samobójców nie jest słoneczną aglomeracją, jego aura przytłacza, szare budynki, zero zieleni, a do tego niebezpieczeństwo czające się za rogiem, nie skłania do błogiego nastroju i popołudniowej herbatki.
Podejrzewam, że „Invocato” można kochać lub nienawidzić. Mnie fabuła powieści kupiła, przymknęłam oko na niedoskonałości i cieszyłam się oryginalną historią z rezolutnymi dialogami, akcją która pompuje adrenalinę jak niezawodna maszyna i przede wszystkim unikatowymi bohaterami. Zawrót głowy gwarantowany, dla odważnych wstęp wolny.