"Trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek jest w stanie wprowadzić się w altruistyczny nastrój, jaki powinno się mieć w Boże Narodzenie, gdy otacza nas chłam zrobiony przez niewolników"
Monica Banks, zwana przez "poddanych" jej pracowników prześmiewczo "Monia - Mamonia", właśnie oznajmiła swoim podwładnym, że kolację wigilijną z rodziną, mogą sobie wybić z głowy, gdyż goni ich czas i trzeba natychmiast kończyć Bardzo Ważny Rządowy projekt o nazwie "Korzystaj z życia". System ten jest moralnie i etycznie wątpliwy, jednak Monica ma to zupełnie gdzieś.
Żelazną ręką zawiaduje firmą komputerową, która dostała jej się w spadku po zmarłym bracie i nie zamierza wysłuchiwać niczyich argumentów przeciwnych, bo przecież ona jest odpowiedzialnym dorosłym człowiekiem. Na tyle odpowiedzialnym, że nie ma nawet dzieci, gdyż:
"Do tego zachowałam się odpowiedzialnie i nie mam dzieci, o które mój pracodawca musiałby się martwić i które moi współobywatele musieliby utrzymywać ze swoich podatków". Milusia Pani Dyrektor Naczelna, prawda?
I w tym momencie do akcji wkracza reanimowany w menadżerze programów, nie kto inny, tylko dobrze nam znany z opowieści Dickensa, Ebenezer Scrooge. Tym razem to on jest duchem i ma "nawrócić" naszą bizneswoman na ścieżkę altruizmu i dobroci.
Bardzo lubię oryginał, prawdziwej Dickensowskiej "Opowieści wigilijnej", która niepomiernie za każdym razem (czyli co roku) mnie nieodmiennie wzrusza i liczyłam na przynajmniej podobne odczucia przy czytaniu "Innej opowieści wigilijnej" pani Elizabeth Ann Scarborough.
Niestety przykro mi to mówić, ale zawiodłam się 😟. "Inna opowieść wigilijna", wcale inna nie jest. Inne są tylko dekoracje, natomiast reszta jest zupełnie taka sama. Jest nawet chroma dziewczynka i jej bardzo biedna rodzina i to wszystko opisane dużo mniej zajmująco niż u Dickensa.
Postaci Moniki zupełnie nie umiałam sobie wyobrazić, gdzie przy innych lekturach, nie mam z tym większych problemów, na temat jej wyglądu w książce znalazłam raptem kilka zdań, z dość dziwnymi porównaniami.
"Kobieta, której bujne krągłości mogłyby świadczyć o wesołości i szczodrości, gdyby tylko nie ułożyły się w kałużę falującego niezadowolenia [...] Białe pasemka w jej włosach mogłyby oznaczać, że jest mądra, ale wiły się we wszystkich kierunkach niczym torturowane węże".
Próbowałam sobie wyobrazić, te węże i tę kałużę niezadowolenia, ale moja wyobraźnia wyjątkowo przy tej lekturze kompletnie zastrajkowała.
Odniosłam też nieodparte wrażenie, że autorka chciała pokazać to, jak bardzo Święta się skomercjalizowały. Czynne całodobowo markety, które w lecie wyprzedają świąteczne bibeloty, by zrobić miejsce na nowe wykonane "fachową" niewolniczą siłą w Chinach. Zatrzęsienie różnych prezentowych "dobroci", które w większości wylądują po świętach, gdzieś w kącie jako podkładka dla kurzu itp.
Owszem, książka jest wierna pierwowzorowi do końca, więc wiadomo, jak zakończy się ta historia, jednak samo zakończenie też jest jakieś płaskie i jednowymiarowe, szczątkowe dialogi, szybko, nudnie i po łebkach. Gdzie przy okazji pokazywania komercjalizacji, gadania było w bród. Liczyłam na jakieś innowacyjne podejście do tematu, a nie tylko uwspółcześnione.
A wisienką na tym torcie okazał się feminatyw "szpieginia", który sprawił, że aż się wzdrygnęłam:
"Miała wrażenie, że w szarym dresie robi tu za swoistą świąteczną szpieginię [...]" str.136
Tak więc, w mojej ocenie to bardzo przeciętna książka i ja za rok z chęcią wrócę do Dickensa.