Tomasza Różyckiego znałem dotychczas jako świetnego poetę. Po ten tom prozy jego autorstwa, nominowany do nagrody Angelusa sięgnąłem z pewnym ociąganiem, bo opisuje w nim swoje dojrzewanie w PRL-owskim bloku z wielkiej płyty, a ja wychowałem się w solidnym, dwupiętrowym domu poniemieckim. Niemniej książka przywołała trochę wspomnień.
Narratorem jest kilkunastoletni chłopak, pewnie alter ego autora, który zostaje wysłany przez rodziców z puszką z trudem zdobytej kawy do przyjaciół na inną klatkę, bo ci mają młynek i mogą kawę zmielić. Owa wędrówka jest okazją do najróżniejszych refleksji; przedstawia Różycki obrazy i sytuacje znane z ówczesnych czasów.
No właśnie, dla mnie ta książka ma głównie wartość nostalgiczną: przywołuje świat z lat 70. i 80., którego już z nami nie ma, odszedł w niebyt. Najlepsze są w niej obserwacje obyczajowe, nieledwie socjologiczne. Dostajemy szczegółowe opisy ceremonii ówczesnych imienin, skomplikowanych procesów zdobywania deficytowych towarów (a wtedy, drogie dziatki, prawie wszystkie towary były deficytowe), przed oczami stają sceny, zapachy, sytuacje czy powiedzonka z tamtych lat.
I tak na przykład bardzo mi się spodobał hymn na temat zsypów, które były integralną częścią PRL-owskich bloków. Nie mogę się oprzeć, aby nie przytoczyć pięknego, nieledwie poetyckiego cytatu: „Nie było wówczas żadnych zaleceń ani praktyki segregowania śmieci, więc zsyp miał być używany do wyrzucania wszystkiego rodzaju odpadków produkowanych przez gospodarstwo domowe. Więc: kupy niemowlaków i kuwety kocie, stary kompot owocowy, zsiadłe mleko, butelki i słoiki, puszki i zużyte farby oraz rozpuszczalniki, zepsute mięso i rybie wnętrzności, podarte ubrania, papier, plastikowe opakowania, kurz i włosy z odkurzaczy, zamiecione z balkonu guano gołębie i tym podobne.” Takich pięknych opisów znajdziemy w książce więcej
Do pochwał muszę dodać trochę dziegciu: trochę mi się rzecz cała dłużyła, zwłaszcza gdy autor wdawał się w długie dygresje o Bogach, którzy kręcą się po osiedlu albo w jego ciele. Często też miałem wrażenie, że napawa się słowem Różycki, upija się nim, nie znajduje w tym umiaru, prawdę mówiąc przydałyby się książce skróty.
Niemniej to książka fajna, przywołująca wspomnienia, czasami śmieszna, bo to też były śmieszne czasy.